wtorek, 4 maja 2010

łuh... dotarlismy do domu

no to jesteśmy ..niestety :( ... :P
powrót do rzeczywistości jest cięższy niż przejazd 100km jednego dnia. Dużo bardziej wole się  martwić, czy nic nas nie zje w nocy jak się rozbijemy w zupełnej dziczy, czy zdołamy się przedrzeć przez góry, czy rower wytrzyma itp...zamiast myśleć jakim cudem skończę studia, co z pracą i co w ogóle z życiem dalej...
Przywitała mnie ulewa, mgła, zero widoczności(wreszcie sie przydało światło w rowerze) pusty dom i dziadek z pączkami :)
Zmęczyłam się konkretnie, a nawet myślę że jak nigdy wcześniej w życiu :) Po każdym masakrycznym podjeździe, kiedy klnąc straszliwie wytaskiwałam rower, Art tylko mówił : sama taką trasę wybrałaś :) po każdej mordowni był jednak rewanż, albo wybitne widoki, albo długa stoma prosta w dół. 
Podsumowanie: trasa była dobra i chyba nic byśmy nie zmienili
-zrobiliśmy 340 km (miało byc pierwotnie 240)(w pierwszy dzień 108km! ha!)
-znaleźliśmy 6 zamków( z 22, przy czym do kilku dojechaliśmy, ale nie dało sie ich odszukać)
-rowery wytrzymały (dwa dni z gibającym sie na boki suportem, dzień ze strzelającą piasta przednią, i pół trasy z jajem na tyle...hardcor :P) (Artowi padła dentka dziś na km przed dworcem w Żylinie)
-po słowacku sie dogadałam, aczkolwiek "kawe" i "piwo wielkie" najlepiej zamawia Art :P
-deszcz za każdym razem nas oszczędził, zawsze zdążyliśmy rozbić namiot, albo sie schować na kilka sekund przed porządnym uderzeniem deszczu
-spaliłam sobie ramię...własciwie dopiero teraz widze jak bardzo!!
-po 5ciu dniach na mojej głowie można smażyć frytki
-przywiozłam sobie souvenir w postaci kleszcza...póki co odnaleziony jeden...
-nogi prawej nie domyję chyba jeszcze z tydzień z pięknych wzorków w koła zębate zrobione smarem :/
-wywaliłam sie oczywiście, ale był to upadek kontrolowany (szrama na nodze po nim, juz nie)na wąskim zjeździe po prostu mnie sakwy przeważyły...
-od wczoraj jeździliśmy na czuja bez mapy, bo ja mądrze zostawiłam w jakimś zajeździe, na szczęście to była juz końcówka, a mapa znana prawie na pamięć
-zdecydowanie wole ruiny choćby były na czubkach gór, niż ładnie odnowione zameczki z całym festynowym cyrkiem wokoło 
-jestem zadowolona, wszystko sie udało, szczęścia w krytycznych momentach nie zabrakło, pogoda spisała się całkiem dobrze, zamki te które odnaleźliśmy zrobiły wrażenie, towarzystwo rowerowe w postaci Arta- na medal! (szczególnie poranne radio i hit "bursztynek bursztynek " :D )
no to co?
czas na kolejny wyjazd :)
m

Ps. jak sie ogarnę ze zdjęciami (i ukradnę troche Artowych:P) to powrzucam
będą porządne posty, będą  :)


2 komentarze:

Obserwatorzy