Ciężko zacząć...głównie dlatego, że szlak przejazdu pamiętam jedynie z pokreślanym, poklejonym, mocno zmęczonym kawałkiem mapy, który zgubiłam w którymś z końcowych zajazdów. Oczywiście trasę zmienialiśmy w trakcie, więc na tej mapie zaznaczone było wszystko i te zamki które ominęliśmy z premedytacją też! No cóż jakoś to muszę odtworzyć teraz, więc siadam przed Google Earth i sru!
Jak już tam gdzieś zostało napisane wyruszyłam bladym świtem (właściwie to był zupełnie ciemny świt!) na pociąg, który miał mnie zawieźć do Chabówki skąd zaczynała się nasza trasa. Oczywiście na stacji oprócz mnie nie było żadnych innych entuzjastów wczesnorannych podróży, dlatego też wszelkie żarty pana konduktora i kasjerki skupiały się na mnie, np.: "ta panią może zabierzemy, ale rower no nie wiem, nie wiem..." Oczywiście rower do pociągu wtachali mi panowie od mandatów za przebieganie przez tory. Chłopy 4x4 szafy z dostawkami, wjechałam im na ambicję, no co? dziewczyną jestem trzeba mi czasem pomóc :P
Art o dziwo nie zaspał, stał sobie grzecznie pół przytomny z redbullem w łapie. 6:00 wyruszamy.
Droga na Chyżne jaka jest każdy wie, jest kilka podjazdów, po których mój entuzjazm mocno osłabł. W Chyżnem dawka czekolady, prostowanie koła (taaaa szprychy...wiedziałam że o czymś zapomniałam :P), sms do rodziny (tak tak, mówiłam że pojadę, to nie był żart) i dalej.
Pierwszy większy przystanek uczyniliśmy w Oravskim Podzamoku, gdzie to znajduje się jeden z bardziej znanych słowackich zamków- Orawski. Znany przez Polaków, głównie dlatego, że znajduje się blisko granicy i można wyskoczyć w niedzielne popołudnie pozwiedzać z rodzinką :) a także z filmu "Janosik", kręcony w nim był któryś z odcinków.
niestety nie mogłam się przekonać jak bardzo fajnie jest w środku, gdyż, nie dość że do 30.04 był w środku generalny remont, to jeszcze 30.04 ogólnie zamek zamykają na cztery spusty :/ pech chciał że przybyliśmy tam dokładnie 30.04.
Pożarliśmy zmarzlin leżąc do góry brzuchem (jak widać na załączonym zdjęciu) i w drogę.
Następne dwa zamki miały czekać na nas w Dolnym Kubinie, ale niestety przejechaliśmy je bo gdzieś się pochowały po górach i lasach. Trochę mi to pomieszało plany, bo jak to zamki istniejące w mapach nie istnieją w realu? Do następnego skręciliśmy z trasy na Istebne i nawet pytałam tubylca o drogę, pan nas pokierował, ale w wyznaczonym miejscu znajdowała się jedynie szkoła, koniec drogi i jakiś niemrawy skręt w las. Stwierdziliśmy, że zamek zapewne jest zakamuflowany w tym całym lesie i zapewne to tylko mała kupka kamieni. Daliśmy za wygraną, wracając na trasę do Martin.
Byliśmy już porządnie zmęczeni tego dnia przejechaliśmy 108 km i to w pełnym słońcu.
Mięliśmy co prawda jechać do Martin, ale jednak prościej i bezpieczniej jest rozkładać obozowisko daleko poza osadami, dlatego korzystając z kawałka wszechogarniającej nas dziczy rozbiliśmy obozowisko i padliśmy trupem. (łooo na tych zdjęciach na prwadę wyglądamy jak trupy :D hehe no nie było aż tak źle :)
dalej myślę o tych frytkach.. tylko wcale nie mam na nie ochoty ;)
OdpowiedzUsuńsuper! A ten namiocik z rowerkami przycupniętymi obok - rewelka :D
TERAZ ŁASKAWIE ZNAJDŹ CZAS NA MNIE! ;)
to łaskawie wreszcie do mnie przyjedź ! :)
OdpowiedzUsuńpodaj czas, bo miejsce to znam:) a może sprowokujesz mnie do powrotu na złocień? znowu mam wolną chatkę, to siedzę wśród ludzi (kijowska), ale już mnie korci..
OdpowiedzUsuń