sobota, 8 maja 2010

03.05.2010 Słowacja Martin-Previdza-Zilina

Poniedziałkowy poranek.
Kiblowaliśmy w namiocie do 11 aż przestało padać, więc jedni w tym czasie studiowali mapę po raz setny, a inni spali w najlepsze :)
Plan na dzień: dojechać do tych cholernych Cicman...jak się uda to będą to już ostatnie masakryczne podjazdy...
Po kilku kilometrach odkryłam z przerażeniem, że nie wyjadę ni hu hu ...pchanie mi ledwo szło...dlaczego mój rower nie ma jakiejś przerzutki -1, albo lepiej, jakiegoś turbo dopalacza !
Art oczywiście już ganiał za baranami, kiedy ja się dopiero kulałam swoim ślimaczym tempem, myśląc tylko "żeby teraz było w dół, żeby było w dół"...no ileż można na te góry wjeżdżać ! (to był już czas gibającego się na boki suportu i trzasków w przedniej piaście, pomijając już jajo na tyle...) Oczywiście dalej wcale nie było w dół! ale na szczęście okrutnej stromizny też nie było (musieliśmy konkretnie wjechać na tą górkę, której nie widać na zdjęciu z powodu mgły). Bez tragedii :) a potem już Cicmany (czyt:Cziczmany)! miejsce, które najbardziej mnie zastanawiało i którego nie chciałam pominąć, doskonale wiedząc, że tamtejszy zamek, to tylko kupka kamieni, której i tak nie odszukamy.  Więc co tam takiego było??? chaty! malowane chaty! :)
Wioseczka jest na prawdę maleńka, przejechaliśmy ją całą w 3 minuty. Otoczona górami, niewiele osób się tam zapuszcza. Jeżeli już, to właśnie po to żeby pozwiedzać, albo pozjeżdżać na nartach (a stok jest niezły, jak to stwierdziliśmy "na krechę to śmierć w oczach"). Wzorki którymi malowano chaty zawzięto z ludowych haftów (albo i odwrotnie), miały chronić przed nadmiernym słońcem i wiązały się z szeroko praktykowaną magią. Malunki są odnawiane po zimie, tubylcy na prawdę o nie dbają, przy okazji wymalowali także mostki :)  Dowiedzieliśmy się tam wreszcie o co chodzi z tymi poubieranymi choinkami zatkniętymi na palach. Mijaliśmy przez całą drogę takie cuda...hm...w Polsce to się nazywa wiecha i stawia się to np. przy budowaniu domu, (chyba jak się ma robić dach) i też komuś na imieniny. No ale przecież pół Słowacji nie powywieszało wiech bo w co drugim domu mieszka jakiś Staszek czy inny Maniek! No i się okazało, że to Święto Maja ! W nocy z 30.04 na 1.05 stawia się takie drzewko jako symbol życia, odnawiania się przyrody i ogólnie witalności. Magia. W Cicmanach sobie zrobili z tego ewidentnie okazjonalną balangę, bo przy głównym hotelu znaleźliśmy jeszcze plakat z programem imprezy oraz rzeczone drzewko:
Które obwieszone zostało dodatkowo tabliczkami z wyznaniami miłosnymi :)
Nawet jakaś po polsku była, no i przede wszystkim "milujem Cicmany" :) No to się dokształciliśmy i skręciliśmy na zasłużoną kawę (w hotelu nas olali, więc pojechaliśmy szukać obskurnej knajpy, która jak to w każdej szanującej się wsi być powinna w pobliżu kościoła :) No i chciałam przyszpanować :P i się zawzięłam że tym razem ładnie zamówię nam kawę z mlekiem (u nich to jest expresso- jako rozpuszczalna,  a fusiara to- zalewana... raz expresso się okazało na prawdę expresso...więc już przestaliśmy cokolwiek z tego rozumieć) a tu mi pani wielka znudzona barmanka, z wielkim fochem mówi, że jak sobie chcemy expresso to mamy sobie jechać do hotelu ! łosz... z głupią kawą tyle problemów...
W końcu ja namówiliśmy do zrobienia "zalewanej" (kolejny foch, bo mleczko się tylko jakieś jedno znalazło, po przeszukaniu asortymentu:) Posiedzieliśmy trochę w tymże uroczym towarzystwie susząc skarpetki na kominku i przegryzając kawę lentilkami :)
Z Cicman ruszyliśmy na Flackov (bardzo ale to baaaardzo lubimy tamtejszą trasę :) długa prosta z tendencją w dół!) więc zanim się obejrzeliśmy byliśmy już w Rajcach. Aż sami się zdziwiliśmy, że tak szybko i łatwo można się przemieszczać!  Na trasie zostawiłam mapę, więc trzeba było liczyć już tylko na swoją pamięć i znaki drogowe. Zachciało mi się Lietavskego hradu, do którego trzeba było skręcić w kompletnie nie oznaczoną drogę. Jakoś wykminiliśmy która to mogłaby być i z zasadą "jak za 5 km nic nie będzie to wracamy". Na szczęście napotkaliśmy znak, a nawet nie musiałby tam stać bo zamczysko było już doskonale widać z drogi :)
-wychodzisz? - no ba! :)
I to było to po co w ogóle przyjechałam na Słowację ! Do zamku prowadził szlak przez lasek, lekko stromy, jaka to fajna odmiana zleźć z roweru i użyć nóg do chodzenia ! :)
Zamek imponujący, aż mi się kolana ugięły ze strachu ja się wspięłam na skałę widokową...jeden zły ruch i leeecisz :) wejście na wyższe partie na własna odpowiedzialność, jak głosiła tabliczka. Co tym ludziom odwaliło żeby sobie budować siedzibę na takich górach i jak im się udało to w ogóle zbudować?! ...ci ze średniowiecza to mięli wyobraźnię...
 
Z Lietavy ruszyliśmy na Żylinę skąd następnego dnia mięliśmy pociąg do domu. Całe szczęście, że jednak postanowiliśmy jechać prosto na Streczno, bo od paru godzin goniła nas niezłomnie burza. Oczywiście rozbić się przy drodze szybkiego ruchu, to wcale nie taka prosta sprawa. Same pola uprawne na których ewidentnie coś rośnie, no a gdzie zamek? zamku poszuka się jutro. Więc tak jechaliśmy i jechaliśmy, aż wreszcie znaleźliśmy drogę na jakiś kopiec czy cóś, w każdym razie na czubku tego stał sobie pomnik. No elegancko, po za tym, że łażą ludzie...ale po polance nieopodal nie łażą :) tak czy siak, nie mięliśmy już czasu żeby się zastanawiać. To był rekord w rozstawianiu namiotu i skok do środka w ostatniej sekundzie przed oberwaniem chmury. Tłukło się tak, że przez chwilę się zastanawialiśmy czy aby nie spłyniemy w dół razem z wodą... no nie spłynęliśmy :)

Szukać hradu już też nie musieliśmy bo się okazało, że mamy na niego centralny widok z namiotu :)
 
Rano już szczerze mówiąc nie chciało mi się jechać żeby go zwiedzić, tym bardziej że są w nim bilety, więc zwyczajnie mogłoby mi się nie udać wstrzelić w godziny zwiedzania. Pojechaliśmy więc do Budatinskego zamoku w centrum (no znowu z tym centrum nie przesadzajmy, mój tata twierdził, że w Żylinie wcale żadnego zamku nie widział, to już się nie dziwię dlaczego nie widział). 

taakie pitu pitu... wolę ruiny :D
Resztę dnia przesiedzieliśmy jedząc i pijąc w oczekiwaniu na vlak, a wszystko to na uroczym Żylińskim ryneczku.

W pociągu przydał się wyuczony słowacki, bo oczywiście pomimo zakupionych biletów na rowery, nie mogliśmy ich wieść bo pociąg nie był przystosowany (dodajmy, że żaden z pociągów nie jest przystosowany). Wpakowaliśmy się do najostatniejszego wagonu, myśląc sobie, że przecież nikt nie będzie tamtędy wchodził ani wychodził...błąd...ludzie się uparli, że będą wsiadać i wysiadać właśnie tamtędy...grr...pani konduktorka się wkurzyła, kazała nam wnieść rowery do przedziału (kuszetki) tara rara...Artowy rower bo kilkuminutowych przepychankach udało się wtachać, ale mój...nie ma opcji. Pani konduktorka wreszcie to zrozumiała i pozwoliła mi go zostawić przy wyjściu. 
 
Potem następna konduktorka czepiała się o to samo, a w Zwardoniu jak już france wysiadły zapanowała cisza i spokój, jako że w Polsce nikt pociągami nie jeździ :) Potem Żywiec, potem Sucha i każdy w swoją stronę... 
testowy wyjazd wyszedł pomyślnie, teraz czas na ten właściwy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy