piątek, 28 stycznia 2011

łojeny....

niech to szlag! jak się zaraz czymś konkretnym nie zajmę, to oszaleję!
Ostatnio siedziałam parę godzin nad jednym zdjęciem, bo...chciałam zrobić piorun, który podczas burzy trafia w akademik...ale za diabła nie mógł mi ten piorun wyjść. Po dłuższym czasie bezskutecznych starań narysowałam go ręcznie. Trochę to badziewnie wygląda ale już trudno...
Oczywiście było mi mało, a wyobraźnia zaczęła szaleć (jak to ma w zwyczaju kiedy się jej pozwoli). Poszło w temat bajkowy...nic dziwnego. Tym razem ofiarą padł pewien krakowski plac...
Potem mi się znudziło i chwyciłam za akwarele...to się dobrze nie skończy... RATUNKU !!!

czwartek, 27 stycznia 2011

zabawy z PS

Co zrobić z czterech nie nadających się do niczego zdjęć? takich oto:

na pierwszy rzut oka powiecie, że właściwie niewiele. 
Ja zrobiłam mieszankę, która być może przerodzi się w cykl zdjęć
a wszystko za sprawą inspiracji z pewnego tutorialu :)
Kilka godzin spędzonych w wujkiem PS
i efekt taki, że aż się pochwalę:
 biorąc pod uwagę moje uwielbienie do B&W
końcowy efekt musiał zostać lekko zmodyfikowany :)




środa, 26 stycznia 2011

wtorek, 18 stycznia 2011

Sisi

Kilka faktów i doniesień dotyczących wyglądu i głównych zajęć cesarzowej Elżbiety bawarskiej.

"Była niedostępną, zimną pięknością, według której zadaniem mężczyzn było oddawanie jej hołdu".
Styl w ubiorze Elżbiety był dobrany w sposób naturalny. Odrzucała mocne perfumy i kosmetyki, ważne dla niej było zdrowe, zgrabne i powabne ciało, jasna skóra i piękne włosy. Sama miała znaczna niedowagę (ważyła 50 kg), przy wzroście 172 cm (przewyższała cesarza). Talię. która wynosiła jedynie 50 cm obwodu, podkreślała  mocnym sznurowaniem, przez które często miewała duszności. 
"Elżbieta uważała się za osobę prywatną, unikała z odrazą, wręcz ze strachem wszelkich prezentacji. Gdy działała dobroczynnie to w ukryciu i jako osoba prywatna". 
W połowie lat '60 uważana była za największą piękność w monarchii. Była bezustannie obserwowana, każdy szczegół jej ubioru był szeroko dyskutowany, a każda najmniejsza niedoskonałość była zauważana i krytykowana. 
"Przesadnie i kurczowo starała się ukryć mankamenty urody, przede wszystkim brzydkie zęby". Niepewność Elżbiety z tego powodu była tak wielka, że przy rozmowie ledwie otwierała usta. Dodatkowo mówiła bardzo cicho, więc porozumienie się z nią było bardzo uciążliwe. Jej milczenie, spowodowane właśnie tymi kompleksami, odbierano na dworze jako wyraz małej inteligencji, co wkrótce zaowocowało opinią "pięknego głuptaska". 
"Elżbieta pielęgnowała swoja urodę wyłącznie po to by podtrzymać pewność siebie. Nie była tak próżna, żeby potrzebować podziwu mas i rozkoszować się tym". "Jej narcyzm był tak widoczny jak jej stronienie od ludzi".
Prawdziwym przedmiotem kultu dla Sisi były jej kasztanowe włosy sięgające aż do pięt. Mycie włosów odbywało się co trzy tygodnie i trwało cały dzień (dodawano różnych esencji, koniaku i jajek). Codzienne czesanie trwało trzy godziny. "Fryzjerka była najważniejszą osobą na dworze. Od jej kunsztu zależał w dużej mierze humor Elżbiety. Nic nie złościło bardziej cesarzowej, niż kiedy wypadały jej włosy, lub gdy były źle uczesane". W wieku pięćdziesięciu lat nie miała ani jednego siwego włosa. "Waga jej włosów była tak duża, że Elżbietę z tego powodu niekiedy bolała głowa, w takich przypadkach siedziała od rana przez wiele godzin w swoim apartamencie z podwieszonymi na wstążkach włosami". 
"Im Elżbieta była starsza, tym bardziej się nasilała jej walka o utrzymanie słynnej urody. Coraz bardziej wyszukane i kosztowne były środki i coraz dłuższy czas jaki musiała poświęcić na pielęgnację". 
Sisi urządzała sobie częste głodówki, by utrzymać idealna talię, do tego codziennie ćwiczyła. Stosowała masę zabiegów kosmetycznych takich jak: "maseczki na twarz z surowej cielęciny, truskawek, ciepłe kąpiele w oleju z oliwek, piła miksturę z pięciu białek z solą". 
Na codzienne ubranie się, Sisi potrzebowała kolejnych trzech godzin. Nie mogła sobie pozwolić na choćby najmniejszą niedyspozycję w swoim wyglądzie. Na każdym kroku musiała wyglądać imponująco, by utrzymać swoją pozycję najpiękniejszej. 
Dzień cesarzowej wyglądał tak:
"Pobudka około 5 rano w lecie, 6 w zimie. Zimna kąpiel i masaż, ćwiczenia i gimnastyka, skąpe śniadanie, czesanie. Podczas czesania czytała, pisała listy, uczyła się węgierskiego. Później następowało ubieranie się (...) Wszystkie te czynności wypełniały jej przedpołudnie. Cesarzowa oszczędzała czas podczas obiadu: jej posiłek składający się często tylko z niewielkiej ilości mięsa, kończył się po kilku minutach. Po przekąsce forsowny marsz w dużym tempie na długim dystansie w towarzystwie damy dworu. Około 17 kolejne przebieranie się i czesanie, potem przychodziła Maria Waleria (najmłodsza córka). Gdy nie było nic innego w planie Elżbieta zjawiała się około 19 na rodzinnym obiedzie - widziała tu swojego małżonka po raz pierwszy w ciągu dnia". 
Tak określała ją bratanica Maria Larisch: "Wielbiła swoją urodę jak poganin swojego bożka i padała przed nią na kolana".
Hrabina Furstenberg pisała o niej: "Tyle się nasłuchałam peanów na cześć jej urody, że niedobrze mi się robi na sama myśl o tym, tym bardziej że cała ta postać nie przedstawia żadnych moralnych cech, tylko portret diabła". 
Dzięki tym wszystkim zabiegom, którym się codziennie poddawała, nie tylko zdołała utrzymać urodę, ale także wprawiała w osłupienie współczesnych jej ludzi. W XIX wieku, kobiety, które ukończyły trzydzieści lat, stawały się matronami, ich uroda była już tylko wspomnieniem. Dlatego właśnie Elżbietę uważano za niezwykłą postać, której udało się utrzymać sławę urody aż trzydzieści lat. Podczas tego czasu nauczyła się wykorzystywać ją, by osiągać zamierzone cele. Cesarz Franciszek Józef, był głównym fanem jej urody, co skrzętnie wykorzystywała, wymuszając na nim pewne decyzje. W końcu udało się jej dokonać zmian o które bezskutecznie walczyła przez wiele lat jako młoda cesarzowa. Teraz ona sama miała największy wpływ na cesarza, księżna Zofia odsunięta została na bok i nigdy już nie odzyskała swojej wcześniejszej pozycji. 
Na koniec przytoczę wiersz cesarzowej, który doskonale oddaje jej stosunek do publicznych wystąpień:

"(...) gdy bez przerwy mnie u operze
lornetują bez żenady -
niech ich wszystkich licho bierze
niechaj szczezną, podłe gady!
już mi całkiem się znudziło
zmęczył mnie ten zaszczyt żadki
zaraz zagram im na nosie
wypnę na nich swe p.....ki".

piątek, 14 stycznia 2011

wtorek, 11 stycznia 2011

życiowa tragedia

Mój główny życiowy autorytet, osoba przez którą zaraziłam się nieodwracalnie kostiumologią, film, który znałam prawieżenapamięć i który widziałam "n" razy, imieniem tej postaci nazwałam nawet moją najpiękniejszą lalkę z hameryki... i co ? po tylu latach postanowiłam dowiedzieć się jaka naprawdę była cesarzowa Elżbieta Bawarska...po to żeby się załamać...otóż Sisi wcale NIE była TAKA JAK JĄ FILM MALOWAŁ !!!

(teraz powinna nastąpić minuta ciszy za śmierć moich ideałów)


Ale to nie wszystko. Nie tylko Sisi nie była taka jak ją kino wypromowało, Franciszek Józef to już w ogóle nie ta sama postać, rodzice Sisi Ludwika i Maksymilian, to jakaś porażka, a matka cesarza, Zofia, w filmie nie była nawet w połowie tak wredna jak w rzeczywistości!!! No i jak tu się nie załamać!!!

Książce, która mnie uświadomiła postanowiłam zawierzyć, jako że pani, która ją napisała, przekopała chyba wszystkie możliwe archiwa jakie się dało włączając w to listy wielu wielu osób z tamtych czasów, oraz setki beznadziejnych wierszy, które pisywała Sisi. Na dodatek we wstępie napisała, że sama się zastanawiała czy rzeczy do których się dokopała faktycznie traktują o tej samej Sisi. Tak bardzo jej prawdziwy obraz kłócił się z obrazem do którego przywykliśmy. Gdyby ktoś chciał się sam przekonać: Brigitte Hamann "Cesarzowa Elżbieta".

Reasumując Sisi była depresyjną anorektyczką, która połowę swojego życia na dworze przebeczała. Jej głównym wrogiem i tyranem była wredna Zośka, która rządziła nią od samego początku, zabierając jej nawet dzieci. Zośka rządzenie miała we krwi, więc synka wychowała sobie tak żeby nie mieścił mu się w głowie nawet najmniejszy sprzeciw co do jej decyzji. Franio może i zakochany był w Sisi, ale zupełnie jej nie rozumiał i zawsze brał stronę matki, dołując jeszcze bardziej biedną cesarzową. Rządy sprawował sobie sam, przynajmniej tak mu się wydawało, bo jednak mamulce nigdy się nie sprzeciwiał. W związku  z zamiłowaniem do armii i wojowania, wydawał i zapożyczał ogromne ilości kasiory. Sam nawet jednego razu postanowił poprowadzić swoje wojska, co zakończyło się druzgoczącą przegraną spowodowaną jego nieudolnymi i kompletnie nie przemyślanymi posunięciami. Matka Sisi, też za wiele jej nie pomagała, sama dygotała ze strachu przed swoją wszechwładną siostrą Zośką. Ludwice żal było córki, ale sama nie miała zbyt dobrego przykładu. Jej małżeństwo było zupełna porażką, mąż w sprawach rodzinnych zajmował się jedynie robieniem jej kolejnych dzieci. Robił co chciał od czasu do czasu uprzykrzając żonce życie. W tym całym galimatiasie, w którym wszystkie stery trzymała wredna Zośka, trudno żeby małe dziewczątko wywiezione ze wsi dało sobie radę. Przez lata mordowni, Sisi nie dała się nagiąć wrednej Zośce. Wszyscy wiedzieli o tym jak obie kobiety się nienawidzą, więc ci co mieli nadzieję na zmiany w państwie wysławiali Sisi, a ci którzy trwali niezłomnie przy Zośce, wyśmiewali ją. Najgorsze jest to, że Sisi doskonale wiedząc jak to jest być nienawidzoną przez własną teściową, w późniejszych latach sama uprzykrzała życie swojej synowej Stefanii. 
ech...
no nic czytam dalej, może jednak okaże się że nie było aż tak źle ...


poniedziałek, 3 stycznia 2011

przełamując lody

 (Oko wodne w ogrodzie Mamona, podczas sprawdzania wytrzymałości)

Historia jest.
Oczywiście z kretonem w roli głównej, czyli mną :)
Akcja miałam miejsce jeszcze przed świętami, ale wtedy nie było czasu ani weny do opisania tegoż zdarzenia. ugh...straszny wstęp robię, a tu nie ma o czy pisać właściwie, albo można by było w dwóch zdaniach i tyle... ok przejdę już może do rzeczy :D
Dziadek mój zachorzał był przed świętami i tym samym misja ubrania choinki przed domem stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Misja owa ma bowiem specjalny wymiar oraz szereg przywilejów. Nie dość, że ubieranie zwalnia  na czas nie określony spod reżimu Joko szalejącej w kuchni, jest się odpowiedzialnym za ogródkowy dizajn, to jeszcze ma się przy tym spory ubaw. Ogólnie patrząc nie można się oprzeć wrażeniu, że przed świętami to najlepsza fucha. No niby tak, ale wszystko zaczyna się gmatwać kiedy do misji ubierania powołany zostaje zespół najmniej się do tego nadający, czyli Kudłaty i ja. Oczywiście zanim znaleźliśmy gwiazdę, bombki, kilometry światełek i przedłużaczy to już zrobiło się prawie ciemno. Na dodatek dysponowaliśmy tylko małą składaną drabinką remontową, jako że właściwą drabinę wspaniałomyślnie rozwaliła nam Joko kilka dni wcześniej. Po jej rozłożeniu było już pewne, że ja wraz ze swoim kurduplim wzrostem mogę sobie co najwyżej potrzymać kabel. Kudłaty też się lepiej nie miał. Pomimo że to długi chłop, to i tak, żeby zawiesić połowę elementów świecących musiał wleźć na czubek ogrodzenia. Ja stojąc w baletkach po kostki w śniegu (było tak ciepło, że wystarczyło łazić tylko w polarze, więc dlaczego nie w baletkach...) wrzeszcząc, nakierowywałam Kudłatego równocześnie usiłując nie zaplątać go w światełka bardziej niż już zaplątany był. Ciężko ciężko, bo ambitnie sobie wymyśliliśmy, że choinkę będziemy oplatać światełkami dookoła spiralnie. Łatwiej byłoby przymocować lampki od czubka w dół, ale że wtedy drzewko nie wygląda jak choinka świąteczna, tylko co najwyżej jak rakieta świąteczna, toteż zrezygnowaliśmy z takiej wersji od razu. Zawieszanie wyglądało więc tak: Kudłaty wisiał jedną nogą na ogrodzeniu drugą na choince, bezradnie trzymając kilometry połączonych ze sobą kompletów lampek, a ja biegałam dookoła odbierając i podając mu kable. Po godzinie Kudłaty był już pewien, że ręce rozciągnęły mu się co najmniej o kilka centymetrów, a ja, że błoto pośniegowe rozpoczęło proces odmrażania mi stóp. Zawiesiliśmy działalność i z kapiącymi nosami wróciliśmy do domu.
  Następnego dnia w świetle poranka, było już jasne, że Joko nie daruje nam spustoszenia jakiego dokonaliśmy w jej ogródku. Dodatkowo kilka kompletów światełek przez noc się zbuntowało i przestało świecić. Podzieliliśmy się więc na dwie sekcje "dziewczyńską" od zawieszania bombek i innych gwiazdek, oraz "chłopską" od naprawiania kabli. Więc Kudłaty siedział z głową w igliwiu, podczas gdy ja z Inką (która wywęszyła zabawę i przeforsowała u Joko pozwolenie na przeszkadzanie nam w pracy) zawieszałyśmy kolorowe badziewia. Po doświadczeniu z poprzedniego dnia, ubrałam sobie stare gigantyczne dziadkowe kozaki pewnie z połowy ubiegłego wieku (:P) pomijając fakt, że wyglądałam w nich jak dziad pszenno-buraczany, to jeszcze ciężko było nimi manewrować z racji numeru 43. Już prawie skończyliśmy dzieło, utytłani w błocisku. Kudłaty poszedł podłączyć kable, a ja  obserwowałam Inkę łażąca po górach śnieżnych zalegających na konstrukcjach skalniakowych, udoskonalanych rok w rok przez Joko i nowe trendy w ogrodnictwie. -hehe, chciałabym zobaczyć jak zaraz wpadasz do oczka wodnego- śmiałam się z Inki. Oczko wodne znajdowało się gdzieś w całej tej konstrukcji, idealnie zakamuflowane przez śnieg. Inka mało się przejęła moimi docinkami, znacznie bardziej interesowało ją trafianie kulkami śnieżnymi w paskudnego gipsowego amorka, stojącego pośrodku przybytku (ku mojemu ubolewaniu). Jedna kulka, druga...trzecią oberwałam ja. Na wojnę śnieżną nie trzeba było długo czekać. Biegałyśmy po ogródku chowając się przed ciosami i wtedy stało się.... pod moim ciężarem śnieg trachnął i jedna noga wraz z wielkim kozakiem wylądowała w lodowatej przegniłej wodzie oczka wodnego. Inka na ten widok zgięła się w pół i pacnęła o śnieg zwijając się ze śmiechu. Zdjęłam buciora całego wypełnionego tym wodnym syfem, skacząc na jednej nodze i klnąc na czym świat stoi popełzłam w kierunku domu. Trochę to trwało, jako że nikt nie raczył mnie uratować, każdy dostawał na mój widok czegoś na kształt palpitacji i innych wstrząsów. Zanim się znalazłam w drzwiach cały dom już wiedział o mojej kąpieli... jedyny pożytek z tego był taki, że Joko rozbawiona wydarzeniem, nie zauważyła sajgonu jakiego jej narobiliśmy w ogrodzie. Następnego dnia sypnęło świeżym białym, więc ogólne zniszczenia zostały zakryte (wraz z taśmą izolacyjną i nożyczkami), aż do wiosny :)

Obserwatorzy