piątek, 7 maja 2010

01.05.2010 Słowacja Martin-Previdza-Zilina

Na czym to ja skończyłam?...aa, wiem, teraz czas na drugi dzień. 
Pierwsze co zrobiłam rano, to zmieniłam trasę przejazdu omijając przy tym stertę zamków, które najprawdopodobniej  były marnymi ruinami pochowanymi po górach. Znalezienie ich graniczyło z cudem. Postanowiliśmy minąć Martin i zawitać w Sklabinskym Podzamoku. Pogoda ciągle utrzymywała się na słonecznym poziomie, jednak osobiście opalania miałam już dość (to nie śpiwór był za cienki, zimne dreszcze wywołuje także przegrzanie i poparzenie słoneczne :/ ) 
Śniadanko wszamaliśmy na jakiejś przydrożnej polanie 
Wcześniej jeszcze zwiedziliśmy sobie tunel skalny napotkany na trasie, wydłubany w górze, chyba pod kolej. Właściwie to wleźliśmy do niego z czystej ciekawości, bo specjalnie urokliwy to on nie był.
Przejeżdżając prze piękne tereny Kral'ovan, Ratkova, dokulaliśmy się do Sklabinskyego, no i co dalej? Żadnego znaku na hrad, no ale jakieś piknikowe autka przejeżdżają, dziadek kolaż nas wyprzedził ..hmm...a może oni wszyscy do zamku?  Zapytałam więc jakiejś kobity moim jakże wybitnym słowackim, no i się okazało, że faktycznie "za to kriżovatku doprava" , taaa....tylko doprava znaczyło - tylko się pierwsze wkulajcie na tą górę. Niby asfaltem, ale kuuurde pod kątem wystarczającym do porządnego zmęczenia materiału. Oczywiście wyjechałam po jakichś 3 przystankach, wtedy jeszcze byłam na tyle ambitna, że pchanie roweru pod górę w ogóle nie wchodziło w grę...taaa jaaasne.
Tak, jak widać na załączonym zdjęciu, zamek jest ukryty w lesie, czyli z łatwością można by go przejechać i nawet się nie zorientować. Rzuciliśmy rowery, Art się ułożył w rowie, według zasady "obiecałem że będę z tobą jeździł, ale o łażeniu po zamkach nic nie było!" :) No to aparat na plecy i wio. Nie bardzo wiedziałam czego się mogę spodziewać w tym lesie, chciałam wreszcie jakiś porządny zamek, w realu, do którego można wejść. Po tylu pominiętych zamkach cel wyjazdu zaczynał się zacierać...
Sklabinsky hrad okazał się  już grubo "podniszczony", ale rozkładał się po całym szczycie wzniesienia, więc można było wspinać się coraz wyżej wąskimi ścieżkami. Na samej górze był już całkiem dobry punkt widokowy :) Z historii to tylko dodam, że zbudowano go w XIII wieku, miał wielu właścicieli jak to zwykle bywało (nawet jednego polskiego szlachcica :) Oczywiście wśród nich nalazł się kretyn, Michal Reval, który sobie wymyślił pod koniec XVII wieku, że będzie w nim szukał skarbów. Zaczął podkopywać mury i inne takie, a jak się okazało, że jednak "za dużo filmów o piratach się naoglądał" :P to posprzedawał Żydom kilka gadżetów zamkowych. Tak się zaczęła powolna degradacja zamku, którą dokończyli hitlerowcy. Obecnie przy zamku mieszkają ...kozy :) prawdziwe! nie gryzą :P przynajmniej mnie zostawiły w spokoju.

Ta kropka przy drodze to Art i rowery :) (jeżeli nie widzicie to oznacza, że mam brudny monitor)
 Pojechaliśmy dalej, trasą na Blatnicky hrad, zatrzymując się na dopalacza:)
Dokulaliśmy się do Blatnicy, w której oczywiście zamku który tam miał być nie uświadczysz! Wiedzieliśmy już, że ruiny bywają pochowane po lasach, więc rzuciłam rower w rów i ruszyłam z aparatem na pobliskie wzniesienie. Nic. Wróciłam, poszłam na wzniesienie po drugiej stronie. Oprócz  maleńkiego starego kościółka NIC! grrr...
No to jedziemy dalej...
Potem w wiosce sprawdziliśmy położenie zagubionego zamku i się okazało, że owszem jest, tyle że prowadzi do niego cały szlak górski :/ 
Z Blatnicy za bardo nie wyjechaliśmy bo złapała nas burza. Zdążyliśmy wkulać się na drogę wylotowa i schować pod jakimś sklepiko-domkiem.
I pierdyknęło deszczem ...
A że w związku z tym stała się ciemność, to zawinęliśmy na nocleg pod drzewo (tak gdyby były pioruny, to żeby im było łatwiej w nas trafić :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy