wtorek, 25 maja 2010

ale o co chodzi?

Jako że mój ostatni opis brzmiał "czepek a la kasa zapomogowa", no to brać poczęła pytać: ale o co chodzi???
Otóż chodzi o to głównie, że siedzę po uszy w mojej magisterce i raz po raz wyczytuję jakieś takie przedziwne różności, które mnie samą wprawiają w zdumienie. Na dodatek każdą z tych dziwności wymyślił człowiek i jeszcze potem paradował w tym po mieście. Akurat kwestia czepków i wszystkiego co nosiło się na głowie w II poł. 18 w. to temat rzeka. No wyobraźcie sobie, że zatrudniacie fryzjera, który codziennie czesze was inaczej, ale nie w jakieś warkoczyki, czy inne banały, tylko całe konstrukcje cudów i dziwów wciśniętych we włosy. Jako że nie byłoby za dobrze gdyby fryzury się powtarzały, to fryzjerzy ciągle szukali inspiracji. Tym sposobem aktualne paryskie nowinki trafiały zamiast do gazet...na głowy. Więc kiedy Ludwika XVI szczepiono przeciwko ospie, to była fryzura "a la szczepienie króla przeciwko ospie", jak bracia Montgolfier wystartowali balonem, to modne stały się "kapelusze a la Montgolfier", jak zabrakło mąki i na ulicach zaczęli się prać i rozwalać piekarnie to damy nosiły "a la Revolte" itd. Dodatkowo w takiej fryzurze można było upchać różniaste gadżety typu: prawdziwe kwiatki w płaskich flakonikach z wodą, owoce, warzywa, figurki przedstawiające rodzinkę, trumienkę- bo zmarło dziecko, życzenia-uwaga mąż zmarł jestem do wzięcia, fryzura z gigantycznym statkiem z rozłożonym żaglem- wdowy po admirale, to wszystko wyowijane w tiule i gazy. Nic dziwnego, że satyrycy zwijali się ze śmiechu i tworzyli takie oto karykatury:
No i tak wśród tych kombinacji wyczytałam "czepek a la kasa zapomogowa"...no przyznam, że kopara mi opadła...hmm...szkoda że nie było obrazka, bo nawet nie umiem sobie wyobrazić jak miałby owy czepek wyglądać! Że niby co? jakaś wstążka z napisem "dajże co łaska", albo ukryta skarbonka ...no nic, znając pomysłowość Francuzów, to mogło grubo przekraczać zasoby mojej wyobraźni :)

Ps. odkryłam zależność: im więcej mam nauki- tym mniej czasu na cokolwiek-tym więcej postów się pojawia na blogu...nie rozumiem...

poniedziałek, 24 maja 2010

ot i taka pohezja!

deszczyk pada, słońce świeci
a na bajkach dziś poeci
rower tłucze się przebrzydle
robiąc mi najgorsze figle
łańcuch spada, piasta trzaska
z moich kolan będzie miazga
lecz do szkoły jakoś trzeba
przy sztaludze pajda chleba.
na rysunku cień paniki
jak to za tydzień wyniki?!
cała kupa zaległości
profesorka chce nowości
a ja mam już z głowy sieczkę
na dodatek pustą teczkę...
wzrok od lapka już popsuty
garb na plecach, jajo z d..y
a wyników nadal brak!
zaraz mnie tu trafi szlag...

niedziela, 23 maja 2010

Slovakia part 2

 zdjęcie Art
Wszem i wobec ogłaszam co następuje:
trasa na drugi (właściwy) objazd "szlakiem słowackich zamków" (muszę wymyślić mniej tandetną nazwę) została już rozpisana. Obejmuje ok. 565 km, 13 zamków oraz będzie trwać 10 dni. Proponowany termin to  10-19.07.2010 (może być jeden dzień mniej, czyli powrót w nd. a nie w pon.). 
Wszystkich co już wyrażali chęć zabrania się ze mną proszę o zastanowienie i podjęcie ostatecznej decyzji (macie na to jeszcze miesiąc). Kryteria są już chyba wszystkim znane :] Nie może się zgłosić mniej niż jedna osoba a więcej niż cztery :P hehe tym razem to będzie podróż "dwunamiotowa" chyba że mnie olejecie, to jak zwykle jest groźba, że pojadę sama :] tym razem już wiem więcej, obiecuję że nie będzie zamków widmo :P a jeśli chodzi o atrakcje na trasie to może się co wykroi (jak na razie ze dwa zabytkowe miast i jeden spory akwen wodny, można by tez  skręcić na Poprad) znając życie, to i tak się połowę pozmienia na dzień przed wyjazdem :)
No to teraz szykujemy rowerki, leczymy kolanka (w moim przypadku już oba :/ ) odkładamy eurasy i powtarzamy słowacki :) już się nie mogę doczekać :]
 zapraszam zapraszam !!!

festiwal muzyki filmowej

Po japońsku tym razem. Shigeru Umebayashi we własnej osobie i takie hity jak "Cesarzowa", "Dom latających sztyletów" (co muszę zobaczyć) czy "Hannibal" (czego nie chcę zobaczyć). Małas-Godlewska śpiewała najlepszy kawałek z latających sztyletów, oczywiście dziś cały dzień leciała w kółko ścieżka z tego filmu. Ładne ładne, z krzesła mnie nie wyrwało, ale podobało się bardzo :) Dziękowam Kulawemu Joe za wejściówki :D raz jeszcze (grunt to dobrze rozstawieni znajomi :P). No i fakt że koncert odbył się w hali ocynowni chemicznej wewnątrz Kombinatu, czyli w tajemniczym wnętrzu Huty Sendzimira, działał zdecydowanie na plus. No a teraz parę bidnych zdjęć:

piątek, 21 maja 2010

obrazki z worka

czyli odpowiedź na pytanie:
-ale czym ty się tak na prawdę zajmujesz? zeszywasz komuś gacie???
-hmm...jeśli są odpowiednio stare :)

wtorek, 18 maja 2010

a kiedy za bardzo napada...

Do pracy zabrałam się autobusem...i wiecie co? powiadam: OSTATNI RAZ!!! autobus mieści jakąś 1/3 z tego tłumu co zamierza nim pojechać. Z kolejnym przystankiem tłok robił się gęstszy. Aż w końcu przy kolejnej fali ludu zostałam wgnieciona w jedną z obręczy do trzymania. Coś w mojej torebce ewidentnie oberwało, z braku przestrzeni do jakiegokolwiek manewru nie mogłam sprawdzić co, oby tylko nie obiektyw ! Kiedy już wreszcie udało mi się wysiąść i doczłapać do pracy, okazało się, że aparat jest w całości, natomiast mój telefon pokazuje na wyświetlaczu białego kleksa na czarnym tle!!! nawet nie chcę myśleć ile mnie będzie kosztować naprawa....
Dzień upłynął (dobre słowo) w dźwiękach syren karetek, policji, straży. Po kilku godzinach nastąpiła ewakuacja pracowników mieszkających po drugiej stronie Wisełki...zamykają mosty, drogi...jedyna możliwość żeby się jeszcze dostać do domów. faaajnie...
Jako że aparat przetrwał starcie w autobusie, to po pracy udałam się w kierunku Zwierzynieckiej.
Ludu już się trochę nazbierało, w końcu tyle wody na Wiśle rzadko się zdarza. Oczywiście wszędzie fotodokumentaliści...w końcu wydarzenie miesiąca...
Trasa zwiedzania Wisły ciągnęła zgodnie z logiką na Wawel. A stamtąd to faktycznie nie wygląda zabawnie...
Ale już najmniej zabawnie wygląda komunikacja miejska! 40 min. stania na przystanku, do dwóch autobusów nie udało mi się niestety wcisnąć. Przy trzecim stanęłam na krawężniku i tym sposobem znalazłam się w pierwszej dziesiątce wsiadających! Dalej nie było lepiej, deszcz w twarz z okna, które musiało być otwarte żeby ta dziewczyna obok co się osunęła na ziemię nie padła do reszty i oczywiście co?? koooorek ! kolejne 35 min. w autobusie...
wniosek?
choćby k... jutro prało żabami do pracy jadę ROWEREM !
idę sobie kupić jakieś wodery...

no i zakupiłam sobie komplecik  supernieprzemakalny zielony w obi za 39,99,-  co prawda wersja L czyli do jednej nogawki wchodzą mi obie nogi, ale kto by się przejmował szczegółami (i tak miałam farta, bo inne to były już 3x XL) teraz co prawda będę wyglądać jak wielka ropucha na rowerze, cóż nie zawsze estetyka wygrywa :P :)

niedziela, 16 maja 2010

najróżowsze stworzenie...

...skończyło 8 lat
przez ten czas doczekało się już kilka GB zdjęć
pamiętam jak ledwie umiała siedzieć to ją wcisnęłam do ...wiklinowego koszyka na pranie i uwieczniałam starym zenitem :)
a teraz ciągnie za rękaw i mówi:
-zrobisz mi sesję zdjęciową?

...moja wina, moja bardzo wielka wina... :P

Pati :)

sobota, 8 maja 2010

03.05.2010 Słowacja Martin-Previdza-Zilina

Poniedziałkowy poranek.
Kiblowaliśmy w namiocie do 11 aż przestało padać, więc jedni w tym czasie studiowali mapę po raz setny, a inni spali w najlepsze :)
Plan na dzień: dojechać do tych cholernych Cicman...jak się uda to będą to już ostatnie masakryczne podjazdy...
Po kilku kilometrach odkryłam z przerażeniem, że nie wyjadę ni hu hu ...pchanie mi ledwo szło...dlaczego mój rower nie ma jakiejś przerzutki -1, albo lepiej, jakiegoś turbo dopalacza !
Art oczywiście już ganiał za baranami, kiedy ja się dopiero kulałam swoim ślimaczym tempem, myśląc tylko "żeby teraz było w dół, żeby było w dół"...no ileż można na te góry wjeżdżać ! (to był już czas gibającego się na boki suportu i trzasków w przedniej piaście, pomijając już jajo na tyle...) Oczywiście dalej wcale nie było w dół! ale na szczęście okrutnej stromizny też nie było (musieliśmy konkretnie wjechać na tą górkę, której nie widać na zdjęciu z powodu mgły). Bez tragedii :) a potem już Cicmany (czyt:Cziczmany)! miejsce, które najbardziej mnie zastanawiało i którego nie chciałam pominąć, doskonale wiedząc, że tamtejszy zamek, to tylko kupka kamieni, której i tak nie odszukamy.  Więc co tam takiego było??? chaty! malowane chaty! :)
Wioseczka jest na prawdę maleńka, przejechaliśmy ją całą w 3 minuty. Otoczona górami, niewiele osób się tam zapuszcza. Jeżeli już, to właśnie po to żeby pozwiedzać, albo pozjeżdżać na nartach (a stok jest niezły, jak to stwierdziliśmy "na krechę to śmierć w oczach"). Wzorki którymi malowano chaty zawzięto z ludowych haftów (albo i odwrotnie), miały chronić przed nadmiernym słońcem i wiązały się z szeroko praktykowaną magią. Malunki są odnawiane po zimie, tubylcy na prawdę o nie dbają, przy okazji wymalowali także mostki :)  Dowiedzieliśmy się tam wreszcie o co chodzi z tymi poubieranymi choinkami zatkniętymi na palach. Mijaliśmy przez całą drogę takie cuda...hm...w Polsce to się nazywa wiecha i stawia się to np. przy budowaniu domu, (chyba jak się ma robić dach) i też komuś na imieniny. No ale przecież pół Słowacji nie powywieszało wiech bo w co drugim domu mieszka jakiś Staszek czy inny Maniek! No i się okazało, że to Święto Maja ! W nocy z 30.04 na 1.05 stawia się takie drzewko jako symbol życia, odnawiania się przyrody i ogólnie witalności. Magia. W Cicmanach sobie zrobili z tego ewidentnie okazjonalną balangę, bo przy głównym hotelu znaleźliśmy jeszcze plakat z programem imprezy oraz rzeczone drzewko:
Które obwieszone zostało dodatkowo tabliczkami z wyznaniami miłosnymi :)
Nawet jakaś po polsku była, no i przede wszystkim "milujem Cicmany" :) No to się dokształciliśmy i skręciliśmy na zasłużoną kawę (w hotelu nas olali, więc pojechaliśmy szukać obskurnej knajpy, która jak to w każdej szanującej się wsi być powinna w pobliżu kościoła :) No i chciałam przyszpanować :P i się zawzięłam że tym razem ładnie zamówię nam kawę z mlekiem (u nich to jest expresso- jako rozpuszczalna,  a fusiara to- zalewana... raz expresso się okazało na prawdę expresso...więc już przestaliśmy cokolwiek z tego rozumieć) a tu mi pani wielka znudzona barmanka, z wielkim fochem mówi, że jak sobie chcemy expresso to mamy sobie jechać do hotelu ! łosz... z głupią kawą tyle problemów...
W końcu ja namówiliśmy do zrobienia "zalewanej" (kolejny foch, bo mleczko się tylko jakieś jedno znalazło, po przeszukaniu asortymentu:) Posiedzieliśmy trochę w tymże uroczym towarzystwie susząc skarpetki na kominku i przegryzając kawę lentilkami :)
Z Cicman ruszyliśmy na Flackov (bardzo ale to baaaardzo lubimy tamtejszą trasę :) długa prosta z tendencją w dół!) więc zanim się obejrzeliśmy byliśmy już w Rajcach. Aż sami się zdziwiliśmy, że tak szybko i łatwo można się przemieszczać!  Na trasie zostawiłam mapę, więc trzeba było liczyć już tylko na swoją pamięć i znaki drogowe. Zachciało mi się Lietavskego hradu, do którego trzeba było skręcić w kompletnie nie oznaczoną drogę. Jakoś wykminiliśmy która to mogłaby być i z zasadą "jak za 5 km nic nie będzie to wracamy". Na szczęście napotkaliśmy znak, a nawet nie musiałby tam stać bo zamczysko było już doskonale widać z drogi :)
-wychodzisz? - no ba! :)
I to było to po co w ogóle przyjechałam na Słowację ! Do zamku prowadził szlak przez lasek, lekko stromy, jaka to fajna odmiana zleźć z roweru i użyć nóg do chodzenia ! :)
Zamek imponujący, aż mi się kolana ugięły ze strachu ja się wspięłam na skałę widokową...jeden zły ruch i leeecisz :) wejście na wyższe partie na własna odpowiedzialność, jak głosiła tabliczka. Co tym ludziom odwaliło żeby sobie budować siedzibę na takich górach i jak im się udało to w ogóle zbudować?! ...ci ze średniowiecza to mięli wyobraźnię...
 
Z Lietavy ruszyliśmy na Żylinę skąd następnego dnia mięliśmy pociąg do domu. Całe szczęście, że jednak postanowiliśmy jechać prosto na Streczno, bo od paru godzin goniła nas niezłomnie burza. Oczywiście rozbić się przy drodze szybkiego ruchu, to wcale nie taka prosta sprawa. Same pola uprawne na których ewidentnie coś rośnie, no a gdzie zamek? zamku poszuka się jutro. Więc tak jechaliśmy i jechaliśmy, aż wreszcie znaleźliśmy drogę na jakiś kopiec czy cóś, w każdym razie na czubku tego stał sobie pomnik. No elegancko, po za tym, że łażą ludzie...ale po polance nieopodal nie łażą :) tak czy siak, nie mięliśmy już czasu żeby się zastanawiać. To był rekord w rozstawianiu namiotu i skok do środka w ostatniej sekundzie przed oberwaniem chmury. Tłukło się tak, że przez chwilę się zastanawialiśmy czy aby nie spłyniemy w dół razem z wodą... no nie spłynęliśmy :)

Szukać hradu już też nie musieliśmy bo się okazało, że mamy na niego centralny widok z namiotu :)
 
Rano już szczerze mówiąc nie chciało mi się jechać żeby go zwiedzić, tym bardziej że są w nim bilety, więc zwyczajnie mogłoby mi się nie udać wstrzelić w godziny zwiedzania. Pojechaliśmy więc do Budatinskego zamoku w centrum (no znowu z tym centrum nie przesadzajmy, mój tata twierdził, że w Żylinie wcale żadnego zamku nie widział, to już się nie dziwię dlaczego nie widział). 

taakie pitu pitu... wolę ruiny :D
Resztę dnia przesiedzieliśmy jedząc i pijąc w oczekiwaniu na vlak, a wszystko to na uroczym Żylińskim ryneczku.

W pociągu przydał się wyuczony słowacki, bo oczywiście pomimo zakupionych biletów na rowery, nie mogliśmy ich wieść bo pociąg nie był przystosowany (dodajmy, że żaden z pociągów nie jest przystosowany). Wpakowaliśmy się do najostatniejszego wagonu, myśląc sobie, że przecież nikt nie będzie tamtędy wchodził ani wychodził...błąd...ludzie się uparli, że będą wsiadać i wysiadać właśnie tamtędy...grr...pani konduktorka się wkurzyła, kazała nam wnieść rowery do przedziału (kuszetki) tara rara...Artowy rower bo kilkuminutowych przepychankach udało się wtachać, ale mój...nie ma opcji. Pani konduktorka wreszcie to zrozumiała i pozwoliła mi go zostawić przy wyjściu. 
 
Potem następna konduktorka czepiała się o to samo, a w Zwardoniu jak już france wysiadły zapanowała cisza i spokój, jako że w Polsce nikt pociągami nie jeździ :) Potem Żywiec, potem Sucha i każdy w swoją stronę... 
testowy wyjazd wyszedł pomyślnie, teraz czas na ten właściwy :)

piątek, 7 maja 2010

02.05.2010 Słowacja Martin-Previdza-Zilina

Dzień trzeci
 Mosovce, pałacyk zgrabnie zmieniony na hotel-restaurację. Art się prawie obraził, więc w efekcie pałac nie został zakwalifikowany na naszą wyjazdową listę :) Następny miał być Bojnicki zamok.
 W planie było ostre przebijanie się przez góry, więc sobie wymyśliliśmy, że chociaż część przejedziemy pociągiem. Pojechaliśmy do Turcianskich Teplic, ale okazało się, że vlak odpada, bo żaden nie jedzie tam gdzie chcemy, albo nie jedzie bo tak ma w niedziele. Cóż było robić, pognaliśmy do Previdzy o własnych siłach. Okazało się, że trasa którą wtedy zrobiliśmy była najlżejsza z wszystkich czekających nas jeszcze tego dnia. Bałam się okrutnie przejazdu przez przełęcz w Jasenovie, bo na mapie to wyglądało...wysoko. Przed podjazdem zawinęliśmy do knajpy, gdzie spotkaliśmy dwóch kolaży z Martin. Bardzo się zdziwili, że z Polski na rowerach nam się chce drałować taki kawał, a mięliśmy wtedy już 200 km na liczniku :)
Przełęcz okazała się wcale nie taka straszna, a może po prostu zbyt pesymistycznie się do niej nastawiłam.
Do Nitranskego Pravna już zjechaliśmy z górki.
Pół dnia jechaliśmy do tych Bojnic (tak długo, dlatego, że nas pieruńska burza dogoniła przed Previdzą. Wylądowaliśmy tym samym na przymusowym obiedzie, gdzie obżarliśmy się okrutnie, więc zanim zdołaliśmy się podnieść i wsiąść z powrotem na rowery to trochę minęło...) Za to do zamku Bojnickiego dojechaliśmy w pełnym słońcu, niestety również w klimacie radosnego niedzielnego festynu. Ludu tyyyle, że przejechać rowerem nie sposób, wszędzie jacyś przebierańcy (wersja muszkieter króluje). Wjazd na zamek 8 euro! + stanie w kolejce...tjaa. 
Tylko było: "ty masz misję, więc rób to zdjęcie i spadamy!". Więc opuściliśmy radosne towarzystwo. W tym momencie zaczęła się katorżnicza trasa...tym razem nawet mi przez myśl nie przeszło jakie mogą być podjazdy! Samo wkulanie się na górę w moim wykonaniu trwało całą wieczność. Większość zakrętów przepchałam, bo mnie same sakwy ciągnęły w dół...jak sobie przypomnę...łuh...nie wiedziałam że znam tyle przekleństw... Trasa prowadziła przez pasmo górskie, góra dół góra dół (z naciskiem na "góra")
W końcu udało się przebić i dostać do Sutovców (czyta się przez "sz" !)
Gdzieś w okolicach Kostolnej Vsi, zakupiłam ja sobie w nagrodę "Oskara" prosto z Polski :)
Przed nami ciągle pozostawała trasa  do Cicman, wiodąca pomiędzy górami i TYLKO górami, na szczęście dołem rzeki, więc obyło się bez stromych podjazdów. Minusem za to był okrutnie podmokły teren. Nie dość że rozbicie się przy rzece zalatywało zamarznięciem w nocy, to jeszcze każdy wolny i płaski odcinek był zwyczajnym bagienkiem. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się sprawdzając teren, tu za mokro, tu za duży skos, tu nas widać z drogi...eh...kilometry lecą, ciemno się robi, zaczyna padać, a my dalej błądzimy na zupełnym odludziu. W końcu Art wyczaił jakąś polankę, trzeba było tylko przejechać przez mały strumyk, więc buty na bagażnik i heja (moje skarpetki zyskały wtedy miano wodnych i skończyły w śmieciach następnego dnia:) Zrobiliśmy elegancką konstrukcję z worków śmieciowych, żeby nie utopić namiotu, zastanawiając się jakie zwierzyny mogą się czaić w tym wszechogarniającym lesie i czy nas ewentualnie zaatakują czy nie :)
(w nocy coś wskoczyło na namiot, co mnie przyprawiło o mały zawał, ale ześlizgnęło się z tropiku i walnęło w trawę, więc duże być nie mogło...uf) w sumie i tak bardziej bałam się ludzi (cyganów) niż zwierząt...aczkolwiek nie wiem czy słusznie...

01.05.2010 Słowacja Martin-Previdza-Zilina

Na czym to ja skończyłam?...aa, wiem, teraz czas na drugi dzień. 
Pierwsze co zrobiłam rano, to zmieniłam trasę przejazdu omijając przy tym stertę zamków, które najprawdopodobniej  były marnymi ruinami pochowanymi po górach. Znalezienie ich graniczyło z cudem. Postanowiliśmy minąć Martin i zawitać w Sklabinskym Podzamoku. Pogoda ciągle utrzymywała się na słonecznym poziomie, jednak osobiście opalania miałam już dość (to nie śpiwór był za cienki, zimne dreszcze wywołuje także przegrzanie i poparzenie słoneczne :/ ) 
Śniadanko wszamaliśmy na jakiejś przydrożnej polanie 
Wcześniej jeszcze zwiedziliśmy sobie tunel skalny napotkany na trasie, wydłubany w górze, chyba pod kolej. Właściwie to wleźliśmy do niego z czystej ciekawości, bo specjalnie urokliwy to on nie był.
Przejeżdżając prze piękne tereny Kral'ovan, Ratkova, dokulaliśmy się do Sklabinskyego, no i co dalej? Żadnego znaku na hrad, no ale jakieś piknikowe autka przejeżdżają, dziadek kolaż nas wyprzedził ..hmm...a może oni wszyscy do zamku?  Zapytałam więc jakiejś kobity moim jakże wybitnym słowackim, no i się okazało, że faktycznie "za to kriżovatku doprava" , taaa....tylko doprava znaczyło - tylko się pierwsze wkulajcie na tą górę. Niby asfaltem, ale kuuurde pod kątem wystarczającym do porządnego zmęczenia materiału. Oczywiście wyjechałam po jakichś 3 przystankach, wtedy jeszcze byłam na tyle ambitna, że pchanie roweru pod górę w ogóle nie wchodziło w grę...taaa jaaasne.
Tak, jak widać na załączonym zdjęciu, zamek jest ukryty w lesie, czyli z łatwością można by go przejechać i nawet się nie zorientować. Rzuciliśmy rowery, Art się ułożył w rowie, według zasady "obiecałem że będę z tobą jeździł, ale o łażeniu po zamkach nic nie było!" :) No to aparat na plecy i wio. Nie bardzo wiedziałam czego się mogę spodziewać w tym lesie, chciałam wreszcie jakiś porządny zamek, w realu, do którego można wejść. Po tylu pominiętych zamkach cel wyjazdu zaczynał się zacierać...
Sklabinsky hrad okazał się  już grubo "podniszczony", ale rozkładał się po całym szczycie wzniesienia, więc można było wspinać się coraz wyżej wąskimi ścieżkami. Na samej górze był już całkiem dobry punkt widokowy :) Z historii to tylko dodam, że zbudowano go w XIII wieku, miał wielu właścicieli jak to zwykle bywało (nawet jednego polskiego szlachcica :) Oczywiście wśród nich nalazł się kretyn, Michal Reval, który sobie wymyślił pod koniec XVII wieku, że będzie w nim szukał skarbów. Zaczął podkopywać mury i inne takie, a jak się okazało, że jednak "za dużo filmów o piratach się naoglądał" :P to posprzedawał Żydom kilka gadżetów zamkowych. Tak się zaczęła powolna degradacja zamku, którą dokończyli hitlerowcy. Obecnie przy zamku mieszkają ...kozy :) prawdziwe! nie gryzą :P przynajmniej mnie zostawiły w spokoju.

Ta kropka przy drodze to Art i rowery :) (jeżeli nie widzicie to oznacza, że mam brudny monitor)
 Pojechaliśmy dalej, trasą na Blatnicky hrad, zatrzymując się na dopalacza:)
Dokulaliśmy się do Blatnicy, w której oczywiście zamku który tam miał być nie uświadczysz! Wiedzieliśmy już, że ruiny bywają pochowane po lasach, więc rzuciłam rower w rów i ruszyłam z aparatem na pobliskie wzniesienie. Nic. Wróciłam, poszłam na wzniesienie po drugiej stronie. Oprócz  maleńkiego starego kościółka NIC! grrr...
No to jedziemy dalej...
Potem w wiosce sprawdziliśmy położenie zagubionego zamku i się okazało, że owszem jest, tyle że prowadzi do niego cały szlak górski :/ 
Z Blatnicy za bardo nie wyjechaliśmy bo złapała nas burza. Zdążyliśmy wkulać się na drogę wylotowa i schować pod jakimś sklepiko-domkiem.
I pierdyknęło deszczem ...
A że w związku z tym stała się ciemność, to zawinęliśmy na nocleg pod drzewo (tak gdyby były pioruny, to żeby im było łatwiej w nas trafić :)

Obserwatorzy