czwartek, 28 października 2010

a w dalekich Chinach...

...Brandon mi zamarza!!! 
Gadamy sobie dzisiaj porównując kto w jakim stadium choroby się znajduje. No i tak, wiadomo, zeszło na otaczające nas zewsząd zimno, że w Chinach 9C (ok. godziny 22), a u mnie 8C (ok. godziny 16). Że powoli do nas minusowe wkraczają, więc ogrzewanie się zaczęło, a że rano szron na szybach, no ale potem przynajmniej świeci słońce. A Brandon na to ze smutną minką, że w chińskich akademikach nie ma ogrzewania, bo w Chinach w ogóle nie ma ogrzewania! Bo Chińczycy sobie wymyślili, że (i tu cytuję):"skoro jest zimno przez mniej niż pół roku i temperatura rzadko spada poniżej zera, to mogą nie ogrzewać". Powiedzmy, że od paru lat usiłuję ten fakt przyswoić, za każdym razem jednak trafiam na opór mojego mózgu. Ale Brandon ciągnie dalej: że od trzech dni nie było słońca więc wciąż nie ma ciepłej wody, mimo że się za nią płaci, to występuje wyłącznie w parze ze słońcem.-to Ty masz wodę na słońce?- żartuję sobie- znaczy się jakieś baterie słoneczne- dodaję starając się myśleć logicznie. Po chwili otrzymuję odpowiedź.-na dachach są wielkie zbiorniki na wodę z jakiegoś słońcepochłaniającego aluminium, czy innego badziewia, jak się nagrzeją to jest ciepła woda
-hehe żartujesz- piszę myśląc sobie, że nieźle mnie wkręca-ee... nie żartuję
 

poniedziałek, 25 października 2010

rzeźnia miejska

W sobotę obudziłam się z bólem oka..kurna coś się wbiło...cały dzień usiłowałam tego niewidzialnego cosia wygrzebać, ale ni huhu. Nie było tak mega tragicznie więc kładąc się spać miałam nadzieję, że może jednak samo przejdzie. W niedzielę rano był już tylko jeden tekst: do szpitala z tym!
No to sru, na krakowski SOR. Pierwsza kolejka do rejestracji, spoko jakieś 10 min. Tam podpisałam, że się na wszystko zgadzam i że znam wszystkie regulaminy, których nie znam i z czarodziejską karteczką błądząc w szpitalnych korytarzach dotarłam do pokoju nr10. Kolejny postój. W końcu mnie wpuścili zapytali co jest, dali karteczkę tym razem żółtą (pewnie sami się już w tym gubią) i z dopiskiem "ciało obce w oku" wysłali na okulistykę, która znajduje się gdzieśtam...
Wyszłam kompletnie nie pamiętając wytłumaczonej drogi. Na szczęście miałam przewodnika po krakowskich szpitalach w postaci Rawa, który miesiąc temu odbył podobną wycieczkę ze swoim okiem. Dotarliśmy na okulistykę . Tam kolejka była już znacznie większa i znacznie bardziej poirytowana. Po pół godziny czekania dowiedzieliśmy się, że : "aha! to lekarza jeszcze nie ma...mmm, od kiedy państwo czekają, aa ponad godzinę ...hmmm". No ale "przecież jest niedziela, pewnie tylko jeden lekarz, a nam się i tak nigdzie nie spieszy". Później przyszła pielęgniara i powiedziała że lekarz kogoś tam przygotowuje do operacji i kiedyś do nas przyjdzie, za co zebrała kilka konkretnych zjeb, od tych bardziej poirytowanych, którzy kwitnęli już od 9 (była 11).  Potem nastąpiło dalsze czekanie w ciągu którego kolejka się zmniejszyła, bynajmniej nie dlatego, że wrócił lekarz, tylko dlatego, że wyszli ci poirytowani. W końcu przed 12 przydreptał pan w białym ciągnąc za sobą jakiegoś nadprogramowego pacjenta i zaczęło się leczenie, co nie wpłynęło nijak na zmniejszanie się kolejki. Więc siedzieliśmy dalej. Raw z nudów zrobił sobie autko z nokii i garaż z nogawki usiłując mnie najwyraźniej dobić śmiechem, obok jedno małżeństwo zajęło się oglądaniem filmików ...eh co by to było bez telefonów komórkowych... :) Kolejka minimalnie zaczęła się poruszać, bardziej od końca gdzie dołączali do nas nowi poszkodowani. Koło nas usiadł pan Fred Flinston (tzn. skojarzył mi się z Fredem Flinstonem), po kilku minutach wgapiania się w posadzkę zapytał nas (całkiem serio)czy na podłodze to są ślady krwi?! Hehe odpowiedzieliśmy mu grzecznie, że nie, to nie chirurgia, po protu się płytki wzięły wytarły i stąd krwisty efekt. Panu Fredowi trochę ulżyło, ale dla pewności wstał oglądnął korytarz w całości i skwitował "jak w rzeźni miejskiej! słowo daję jakby kogoś ciągnęli za nogi przez cały korytarz" :) hehe zaczęło się robić ciekawie :) 
 Raw aż zrobił zdjęcie telefonem mówiąc "tak na wszelki wypadek, bo coś czuję, że nowy post będzie " :P

Fred długo nie wytrzymał bez gadania więc zaczął się z nami integrować. Stwierdził, że ławki na których siedzieliśmy zapewne pamiętają Piłsudskiego, że w ogóle nasza służba zdrowia to jakaś komedia, że on czeka tylko żeby to wreszcie sprywatyzowali. Potem zaczął opowiadać jak to w siedemdziesiątym którymś gdzieś na cywilizowanym zachodzie, na wakacjach jakiś wypadek miał syn, a jaaakie tam szpitaalee!!!
Na koniec stwierdził, że przecież my w Krakowie jesteśmy! a jak wiadomo w Krakowie to tylko zabytki i nic nie można unowocześnić bo każda rzecz jest dziedzictwem narodowym i na pewno te ławki nie dość, że są przedstawicielkami stylu międzywojennego wystroju szpitali, to jeszcze pewnie rzeczywiście spoczęły na nich cztery litery szanownego wodza Piłsudskiego ! aż się odruchowo wszyscy rozejrzeliśmy za jakąś tabliczkę pamiątkową. Fred ciągnął dalej: i do cholery w tym mieście nigdy nie będzie dobrze, skoro najważniejsze są zabytki i w sumie to ilekolwiek kasy by wpompowano w służbę zdrowia, to i tak lepiej nie będzie, bo najwyżej pomalują te cholerne ławki, albo naprawią krwistą posadzkę...mam nadzieję, że aparatura chociaż nie jest wpisana na listę krakowskich zabytków. 
I w ten sposób minęła nam trzecia godzina oczekiwania na przyjęcie, aż w końcu mnie wezwano, przeprowadzono szereg badań na każdym możliwym sprzęcie, ciała obcego nie znaleziono, wlano do oka co się dało, zaklejono i z kolejną karteczką wysłano z powrotem na SOR. No po tych całych zabiegach, to można powiedzieć że oko dopiero zaczęło mnie boleć. Pożegnaliśmy się z Fredem i udaliśmy w dalszą wędrówkę. W SORze wcisnęłam się w kolejną kolejkę, po jakimś czasie pielęgniarka wzięła karteczkę, znowu trzeba było czekać...i czekać ...i czekać, aż wróciła z receptą.
Wzięłam ten świstek od niej usiłując przeczytać co nabazgroliła i czy to się zgadza z tym co mi pan lekarz wydrukował na innej kartce. Bo oczywiście recepta w naszym kraju musi być obowiązkowo nabazgrolona i to tak żeby pacjent przypadkiem się nie domyślił co mu zostało przepisane, a jak odczytują to farmaceuci ??? ewidentnie maja na studiach zajęcia z kodykologii!
Przed opuszczeniem szpitala należy jeszcze skserować sobie karteczkę z diagnozą zostawić w recepcji i można śmiało kierować się na podbój apteki. Cała akcja zajęła nam jedyne 4,5 h !!! w moim oku nie wykryto żadnego ciała obcego, ale za to liczne ślady po nim, sprawę umorzono z powodu nie złapania winowajcy i braku odcisków palców. 
Wytaczając się ze szpitala usłyszeliśmy rozmowę telefoniczną jednego chłopaka: "wiesz jakie jest moje największe marzenie??!! żeby te cholerne szpitale wreszcie sprywatyzowali!!!" Poparliśmy postulat pana salwą śmiechu i opuściliśmy w pośpiechu tenże przybytek.
Jakże uroczo spędzona niedziela!

sobota, 23 października 2010

to jest już oczywisty rowerowy pech!

Jak już sobie ustawię weekend rowerowo, to przecież wtedy włącza się jakaś magiczna siła, która ma na celu tak zamieszać żebym mogła sobie wybić z głowy jeżdżenie. To już tak od tego niedoszłego Krymu działa. A dziś jestem już wybitnie wkurzona, bo pogoda jest iście na rower! Pierwotnie miałam się wybrać z rowerowymi na wyprawkę na azymut, ale gdzie tam! Jak spod ziemi wyskoczyło milion powodów, które postawiły do góry nogami moje nieszczęsne plany. Po kilkudniowym kombinacjach dałam sobie wreszcie spokój, ale miałam obiecane, że w niedzielę chociaż pojeździmy rekreacyjnie .... tara rara ... w piątek zatkało mi zatoki i do mojego organizmu wprowadziła się grypa. Dostałam oficjalnego bana na rower i w ogóle jakiekolwiek wyściubianie nosa na zewnątrz. Tak więc weekend spędzam oglądając stare odcinki "przyjaciół". Jako, że się ostatnio przeuczyłam, to na dziś mam w planie nie zrobić absolutnie nic kreatywnego, nul! (czyli kontynuacja z dnia wczorajszego:P) 
Przypadkiem znalazłam mój rysunek tzw. autoportret, wykonany parę lat temu w paincie :D przedstawiał stan w którym się znajdowałam wtedy, czyli prawie że identyczny z dzisiejszym (tyle że 3x za duża bluza brata zastąpiona została polarem) Bardzo mnie zawsze bawi ten autoportret więc wrzucam, żebyście się też pośmiali :)

wtorek, 19 października 2010

czy pani jest PIJANA????

Odbyłam dziś rozmowę telefoniczną z ...hm...doprawdy wybitną jednostką naszego społeczeństwa..
Ale od początku:
Umówiłam się na sesję zdjęciową, no, normalna rzecz, trochę mniej normalna, że numer telefonu zapisywałam w środku nocy eye linerem (no co może być w torbie fotograficznej?! chyba nie długopis!!!) w każdym razie to chyba jednak był błąd, czyjś w każdym razie na pewno, bo dziś na ten podany numer zadzwoniłam i po przedstawieniu się i przypomnieniu o sesji usłyszałam wrzask:
-cooooOOOO??!! jaki Woojtek tu nie ma żadnegoWojtkaaAAA!!!! CZY PANI JEST PIJANAAA??!!!
Nie zdążyłam nawet przeprosić za pomyłkę, bo rozwścieczone babsko zaraz po opierdzieleniu mnie na czym świat stoi rzuciło słuchawką...
eee...przyznam że mnie wcięło...

sobota, 16 października 2010

rzecz o baranach

Zapomniało mi się wcisnąć tego jednego akcentu do bieszczadzkich postów, więc będzie osobno. 
Historia jest:
Jak wszystkim wiadomo w górach poza górami, ciszą , spokojem, nieprzebytymi lasami, zapierającymi dech w klacie widokami, tubylcami, turystami, są jeszcze BARANY ! (ee i nie zawsze jest to synonim turystów :) Od kiedy przyjechaliśmy w Bieszczady zachciało mi się uwiecznić na zdjęciach właśnie baranki. Za każdym razem kiedy przejeżdżaliśmy obok jakiegoś stadka usiłowałam namówić Rawa żebyśmy się zatrzymali na kilka minut, ale niestety albo nie było się gdzie zatrzymać, albo słońce oślepiło i się kapnęliśmy po czasie. W każdym razie kiedy spakowani z całym dobytkiem  ruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa, pożegnałam się już definitywnie z pomysłem na baranową sesję zdjęciową. Mknęliśmy tak sobie przez resztki bieszczadzkich terenów aż tu nagle moim oczom ukazały się - baranyyyy!!! na mój wrzask Raw już wiedział co zrobić :) jakoś znalazł się kawałek pobocza gdzie zaparkowaliśmy i zaopatrzeni w aparaty pobiegliśmy na łąkę. Jak tylko te kudłate bestie nas dojrzały odwróciły się wszystkie wymownie i zajęły się swoimi sprawami. Trochę odczekaliśmy, ale to tylko spowodowało wściekłość psa pilnowacza, który zaczął się niebezpiecznie do nas zbliżać. Daliśmy za wygraną...jak to podsumował Raw: 
-chciałaś barany to masz, tylko tak trochę ... od dupy strony ...
-lepiej tego ująć nie mogłeś :/

czwartek, 14 października 2010

ta góra się rusza !!!

 
Jak widać na zdjęciu powyżej doczłapaliśmy się w takie jedno fajne miejsce potrójnej granicy polsko-słowacko-ukraińskiej. (Znów na mojej ukochanej Słowacji !!! :D ) Ha! i jednak dotarliśmy na Ukrainę ! co prawda Krym to to nie jest, ale zawsze chociaż powiało ukraińskim wiatrem. Ja tylko żałowałam, że gdzieś na czubku nie było schroniska, albo chociaż budki z kofolą :(  (wyszło moje kofolowe uzależnienie...)
Tak to sobie ładnie wygląda.
 A tak sakramencko furgało !!! Swoją drogą świetny efekt, bo to czesanie trawy przez wiatr dawało wrażenie jakby cała góra się poruszała...(oczywiście statyw nie został zabrany, a kurde mogło być zdjęcie roku :P cóż, nie będę się wypowiadać na temat swojej bezmyślności). Jakieś tam nędzne próby uchwycenia "żywej góry" zostały poczynione przy pomocy Rawa (którego o mało nie zmiotło :P) 
Jako że to była niedziela, więc na szlaku przegląd nosidełek dla maluchów. Rodzinki wygarnęły na szlak, jak ktoś nie miał skąd wziąć dzieciaka to brał psa (pomimo zakazu, spotkaliśmy na szlakach cały zwierzyniec). Mała Rawka w sam raz na poobiednie leniuchowanie, jak dla mnie zazbytnio wiało, ale jak widać powyżej im bliżej gruntu tym mniej niedogodności związanych z pizgawą.
Potem już tylko ze 3,5 km asfalcikiem na parking i goł hołm :)
A! i jeszcze ciekawostka przyrodnicza, która rozbawiła nas w sklepie spożywczym w Wetlinie. Przy kasach wisi karteczka z taką oto treścią : "Kasa nr1 wyłącznie dla mieszkańców Wetliny (i pod spodem małym drukiem) mieszkańcy bardzo lubią turystów, oni są na wakacjach i mają dużo czasu". :) hehe

No i mały bonus, żeby nie było, że zmarnowałam tydzień na wietrzenie tyłka po górach, to uwaga uwaga (informacja dla Joko!) obraz powstał... 
Co prawda, jak po kilku dniach wróciłam na pomost żeby go dokończyć to się okazało, że stan wody się lekko podniósł i dwa metry od brzegu tonie. Trochę trzeba było ściemniać, ale cóż mam w tym sporą praktykę :P

środa, 13 października 2010

tybetańska góra

Już piszę o co chodzi:) kolejny napad na Bieszczady obejmował pasmo od Wołosate-Halicz-Rozsypaniec-Tarnica-Wołosate. I tam podobało mi się dużo bardziej niż w Połoninach. Ludu moc, więc trasa w korku raczej, ale za to ile było wyprzedzania!!!:) wszystkich się nie dało niestety, ale i tak sukces bo udało nam się ominąć sześcioosobowy skład wojskowy, który tworzył tzw. ścisły korek, skutecznie klajstrując przejście.
No i właśnie te trawiasto-ugrowe widoki skojarzyły mi się z terenami tybetańskimi i byłam zachwycona, że my w Polsce też takie mamy !! :D No czyż nie?
Oczywiście ja mam ciężkie upośledzenie jeżeli chodzi o rozpoznawanie gór. Ostatnio Raw pogrążył się w rozpaczy kiedy na pytanie -co przedstawia zdjęcie? (a przedstawiało Giewont) Magda odpowiedziała- yyyyKrryyywaaań?too chyyybaa nieee jeeest...? Ja mam problem z moją prywatna Babią Górą! Więc proszę mnie nie pytać co przedstawia zdjęcie! ja sobie to nazwałam Górą Tybetańską i tylko tyle jest w stanie przyjąć mój mózg.
A to wiem, bo najwyższy szczyt czyli -Tarnica :)

...na połoniny na niebieskie...

Jak wspominałam wcześniej biznes turystyczny wziął się przeniósł w góry. Kiedy poleźliśmy na połoniny, to jeszcze nie było takiego spędu, można było spokojnie bić rekordy :P Mamy z Rawem taka niepisaną i tajemną umowę: wyprzedzamy wszystkich na szlaku :) Średnio trasę na 2,5 h robimy w 1,15 h jak oczywiście nie ma korków. Tego dnia (tj. 7.10.10) postanowiliśmy zrobić połoninę Caryńska i Wetlińską, jako że wcześniej znane mi były one jedynie z piosenek SDMu z barwnych lat licealnych...aż wstyd się przyznać, że moja noga nie postała wcześniej na żadnej bieszczadzkiej górze. 
Pogoda jak widać wymarzona. Co prawda zaczynało się od całych 6 stopni, potem nie było wiele więcej, ale słońce grzało na tyle że dwie cienkie warstwy termo dawały radę. Szczytem oczywiście rekordy bił głównie wiatr, starając się nas zamieść tam skąd przyszliśmy.
Mówi się, że ludzie wdrapują się na szczyty gór po to żeby się dowiedzieć jak pięknie jest tam skąd przyszli.
Z Caryńskiej trzeba się sturlać przejść asfalt i znów wspinać na Wetlińską. Wisząc na jednej z drewnianych barierek i łapiąc ostatni oddech, wymyślałam sposób na połączenie tych dwóch gór- może most na linach? dodatkowe atrakcje przy silnym wietrze?! :) tjaa...
Suszenie szmat na Wetlińskiej, przy Chatce Puchatka :) Najbardziej mi się podobał tekst w środku Chatki przy barze " Schronisko bez wody i prądu, proszę nie pytać o lodówkę!" 
W drodze powrotnej, kiedy znaleźliśmy się znowu na asfalcie plan na ewakuację za pomocą stopa upadł tak szybko jak powstał, ponieważ absolutnie NIC nie jechało w stroną w którą chcieliśmy! To sugeruje, że połoniny powinno się zdobywać w odwrotnej kolejności :) Dorwaliśmy jednak busa, który nas podrzucił kawałek i powiedział, że nie wie czy dalej pojedziemy bo to zależy od tego czy ktoś jeszcze będzie chętny. Pan busiarz grzecznie nas olał i poszedł robić interesy z panem parkingowym. Przesiedzieliśmy tak 40min słuchając pertraktacji biznesowych i zwijając się ze śmiechu. W końcu pan busiarz wrócił wlokąc za sobą  dwóch turystów i oznajmił nam, że zabrał ich z innego busa za pomocą losowania (typu "orzeł czy reszka", tylko to była wersja "opluty kamień czy nie opluty" :D ) więc jednak pojedziemy !! Od tego czasu śmialiśmy się już w czwórkę :)) Interesy pana busiarza niestety zakończyły się fiaskiem, ale jak sam podsumował - no bo wiecie zbliża się zima, turystów nie ma to wywozimy graty z chałupy i handlujemy! :D

wtorek, 12 października 2010

fiordy to nam z ręki jadły !!!


Właściwie, cały jeden :) w Polańczyku, fiord Nelsona...tak, też się zdziwiliśmy, ale na mapie widnieje więc jest. W każdym razie cypel co to się tam przez niego utworzył tętni życiem turystycznym. Ok. przesadziłam, tętnił to on sobie jakieś parę tygodni temu, teraz przyszła jesień i wszystko co było dla turystów zaczęło się pakować i chować na zimę. A zawsze słyszałam, że w Bieszczady to najlepiej jesienią. Przynajmniej nie było tłoku na plaży...
Że to już po sezonie, widać było jedynie nad Soliną. Turyści się przenieśli zgodnie z logiką, w tereny górskie. O tłoku na szlakach innym razem, a teraz jeszcze trochę kolorów znad Soliny:
I jeszcze może widoczek z czubka kamieniołomu w Bóbrce 
Trochę klimatu bieszczadzko-wioskowego :)
Obiecałam zrobić jakieś ładne zdjęcie, no to wrzucam, bo akurat jedno się udało :)
Przy pomoście natrafiłam na rzeszowską zorganizowaną grupę fotografującą z szefem na czele. Okupowali oni właśnie owe łódki, więc na swoją kolej musiałam nieco poczekać :) przynajmniej się przydałam jako sztafaż, jak to określił pan szef :)

niedziela, 3 października 2010

na bieszczady nie ma rady

Jakby ktoś mnie szukał, gdyby ktoś coś chciał to uwaga nie ma mnie!
Zamiast Krymu -Bieszczady 
Zamiast roweru - sztaluga
Zamiast klifów - połoniny 
Trochę żal, że Karol zostaje w domu, ale Nikodema zabieram i mam nadzieję zrobić jakieś jedno dobre zdjęcie. Przy dużym szczęściu pogodowym może się uda. 
Przypomniało mi się kiedy ostatnim razem byłam nad Soliną. To było w liceum. Pojechaliśmy zwariowana bandą do jakiejś chatki w środku lasu przy wodzie. Bez prądu i (po pierwszym dniu) bez prysznica. Pamiętam jak Iwan i Skarpeta o mało się nie utopili, kiedy razem wsiedli do pontoniku (który mógł uciągnąć łącznie 50 kg...przy czym sam Iwan ważył na lekko stówkę :), ale za to z ich wyczynu powstała piosenka, która stała się hitem wyjazdu. Pamiętam jak Skarpeta usiłował mnie nauczyć wiosłować naszą wspaniałą dziurawą łódką (zawsze musiały płynąć co najmniej dwie osoby z czego jedna wiosłowała, a druga wiadrem wywalała wodę za burtę), oczywiście  byłam uparta jak osioł (co nie specjalnie się zmieniło w przeciągu ostatnich lat) i nie dałam się przekonać, że mam łódź obróconą tyłem, dlatego poruszamy się tempem ślimaczym :). Pamiętam jak wieczorem ślizgnęłam się na ścieżce i utaplałam od pasa w dół w błocisku, cudem ratując mojego zenita od kąpieli błotnej. Sama skończyłam w Solinie w tychże utaplanych ciuchach. Pamiętam wyprawę do miasteczka (poPRLowski sklep, 3 chałupy i kościół) 7km, z czego 2km przez las w błocie po kostki, a to wszystko w czasie burzy z piorunami. Pamiętam jak Iwan spalił sobie skarpetki, kładąc je na rurze od kominka. Jak mu dziewczyny postanowiły zrobić dredy i po kilku na czubku głowy dały sobie spokój i potem Iwan łaził i straszył. Graliśmy na czym tylko się dało, kwitnąc na rozpadającym się molo do nocy. Tam się zaczęłam uczyć grać na bongosie, zjadłam rekordową ilość zupek chińskich i miałam zdrowo trzepniętą ale wspaniałą ekipę ...

Obserwatorzy