wtorek, 27 lipca 2010

mokry dzień

 Zaczęło się od pomysłu coby pójść w tatry (nie żebym stamtąd wróciła tydzień temu). Umowa była : bez względu na warunki! No to się zapakowaliśmy i sru...
W Krakowie lało - eeee w Krakowie to sobie lać może....
Na trasie mgła- eeee rano to zawsze tak jest,. podniesie się...
W Zakopcu kropi i mgła - hmmm...to jak to było z tą umową ? :)
Pan parkingowy powitał nas radosnym "witamy na mazurach" wystając zza przeciwdeszczowej pelerynki.
No ale przecież co? umowa to umowa :)
Wejście na szlak i pierwsze pytanie - eeee, a to jest na pewno szlak, bo mi się wydaje, że rzeką idziemy ?
...to był szlak...wszystkie inne rzeki to też był szlak...
...nie muszę dodawać, że gór to się nijak nie naoglądaliśmy, jako że wokoło panowała mgła.
Przy okazji taplania się w wodzie i błocisku, została sprecyzowana kolejna mądrość życiowa. A brzmi ona mniej więcej tak: " kiedy są idealne warunki, to wyjście w góry jest tylko wycieczką, a kiedy wszystko jest nie tak, to wtedy zalatuje już przygodą" :) 
Z powrotem to już nikt się nie przejmował omijaniem wezbranych potoków na trasie, w butach i tak już wszystko pływało. 
A no i uwierzyłam że zdobyliśmy Czerwone wierchy (aczkolwiek głowy nie dam :P) 

piątek, 23 lipca 2010

9-18.07.2010 Słowacja wschodnia + Tatry wysokie cz.5

Stara L'ubovna. Pan parkingowy nie chciał się zaopiekować Karolem, więc musiałam wjechać do zamku, po tych sakramenckich serpentynach. I co? zwiedzanie z przewodnikiem i ? grupą słowackich EMERYTÓW !!! yeeea! Fajnie było, już się powoli zaczęłam przyzwyczajać do dziadków.
I na teatrzyk dla dzieci się załapałam :)
I kolega dla Karola :)
Przy samej granicy ostatni zamek...
Ostatni wioskowy bar...hlip hlip...
Ostatnia kofola... buuuuu :(
I Krynica, a tam historia z deszczem w roli głównej. Burza mnie złapała, w trakcie długich poszukiwać centrum miasta i kebaba! ( w Polsce to kurna trza tyle przejechać żeby rynek jakiś dorwać!) więc musiałam się ukryć pod pierwszym lepszym budynkiem z daszkiem. Jak już się zainstalowałam, to się okazało, że kolumnę dalej stacjonują panowie harleyowcy! i to z Krakowa! Jeden pan podszedł no i się zaczęły opowieści. Godzinę prało żabami, patrzyliśmy na drogę, która zamieniała się w rzekę. 
W końcu przestało, a ja stwierdziłam, że czas się zbierać szukać spania. Pożegnałam się z panami i ruszyłam. Okazało się, że centrum Krynicy było już całkiem blisko, akurat kiedy przejeżdżałam przez najbardziej zaludnioną część nadjechali harleyovcy, trąbiąc na mnie i machając. I wtedy cała Krynica wytrzeszczyła gały na ten cyrk hehe :) ale to było miłe :) doping na ostatniej prostej do Krakowa.

9-18.07.2010 Słowacja wschodnia + Tatry wysokie cz.4

Zamek Spiski. Jak ktoś już się kiedyś wybrał na Słowację zobaczyć jakiś zamek, to zwykle zobaczył właśnie ten. Zjeżdża się do niego z pierońskiej góry (na hamulcach cały czas, żeby się nie zabić na nierównościach asfaltowych).A potem trzeba się jeszcze wyspinać do parkingu pod zamkiem (co skutecznie utrudniały mi żarłoczne muchy śmierci grrr...)
5 e i można włazić i szwendolić się po całym zamku, pić kofolę do woli w przyzamkowym barze patrząc na zgraję dzieci co się wysypała właśnie z autobusu, wykupiła drewniane miecze w przyzamkowych suvenirach i się nimi okłada na dziedzińcu. No po prostu...ale że samo południe i jakieś 30 C no to siedzimy grzecznie, jako że miejscówka w cieniu.
A, zapomniałam dodać, że po zamku łaziłam krok w krok za grupą emerytów (nijak się ich nie dało wyprzedzić) (pozdrowienia dla mojego Dziadostwa :)
Ze Spiskiego sru na Lewoczę. Dojechałam zadowolona, że na ryneczku głównie ja, mój obiadowy arbuz, odpadające tynki i niewielu miejscowych. Zasiadam na ławeczce zabieram się za konsumpcję, a tu nagle podjeżdża autobus z którego wysypują się ....?.... emeryciiii!!! i zajmują wszystkie możliwe ławeczki :) no to pozwiedzane :P
Z Lewoczy na Poprad (Popaprad:) a w międzyczasie odsłoniły się TATRYYYYY !!! i ja wiem że wszyscy już tamtędy jechali i to widzieli, ale ! z samochodu nie da się poczuć tego obłędnego zapachu co to wydają z siebie te fioletowe kwiatki porastające łąki !!! niech żyje rower!!!
Popaprad jaki jest każdy widzi
No i wydostać się z tego teraz i znaleźć nocleg...trochę to trwało, ale w końcu znalazłam się w mieście Svit i rozbiłam namiot przy...ścieżce rowerowej (przy ogródkach działkowych, torach kolejowych i autostradzie..mmm co to była za noc :P)...wychodząc z założenia, że rowerzyści to fajni ludzie przecież są :)
Wstałam bladym świtem następnego dnia i dzikim pędem ruszyłam na Liptovsky Mikulas, no bo tam miał być dzień relaksu, słowackie morze, odpoczynek przed wspinem, mycie i w ogóle cywilizacja.
Myśl o wodzie spowodowała takie przyspieszenie, że o 12 w południe już sobie kupowałam miejscówkę na polu namiotowym w Liptovskym Trnovcu. Zadowolona, że oto nadeszły wakacje, rozłożyłam swój domek, rozwiesiłam pranko, Karola oddelegowałam na zewnątrz, łaha cały namiot dla siebie! :) polazłam na plażę. Leżę sobie leżę....wieki całe... (jak się potem okazało pół godziny) sami Polacy i Słowacy...nudność mnie ogarnia.... reeety....woda żarcie i plac zabaw dla dzieci....to nie na moje nerwy. Jak ja się tam wynudziłam!!! jak się jeździ po samotnemu to nie w takie miejsca!
  Zapoznałam się z sąsiadami Słowakami. Którzy po czasie dopiero poczaili, że kurka skoro ta dziewczyna ma rower przy namiocie , to chyba na nim przyjechała. Najlepsze było jak zaczęliśmy rozmawiać (wtedy miałam ponad 600 km na liczniku) i przez 5 min. przekonywałam ich, że wiem jak jest po słowacku 600 i czym się różni od 60, tak: sest i nula nula (w sensie z dwoma zerami:) ogólnie to sobie pomyśleli, że wariatka jakaś :) Ale byli super mili (szczególnie jedna pani, popatrzyła na moje sakwy i stwierdziła, że to niemożliwe że ja tam wszystko mieszczę, bo ona się ledwo do samochodu zapakowała:), nawet jak się zbierałam następnego dnia o 6.30 to mnie pożegnali.
wow chłop na glajcie przeleciał...jedyna rozrywka :P
Następnego dnia były przewidziane Tatry wysokie i wspin. Smsy wsparcia z Polski nadciągały, Karol drżał na samą myśl na jakie grapy będzie musiał wyjeżdżać...
ruszyłam ...jadę jadę...Pribylina za mną, a tu nadal płasko...Podbanske płasko...cholera może pomyliłam drogę. Co nieco potem było w górę, ale rety, wyjechać to z palcem w nosie! Jadę sobie w wielkim szoku i patrzę a tu na poboczu dwóch dziadków pcha szosówki pod górę. Na widok mnie jeden krzyknął (w tłumaczeniu: cooo??? dziewczyna mnie wyprzedzi?!!) wsiadł na rower i zaczął mnie gonić. W końcu dogonił i okazał się niesamowitą gadułą :) W efekcie przejechałam z panami dziadkami spory kawałek trasy, gadając na okrągło :)
Pan dziadek, jak się okazało przejechał 20 lat temu spory kawałek Polski, jest fanem Krakowa, za to nie lubi śląska. Pożegnali mnie skręcając na Krywań.
No a ja do Tatranskey Lomnicy. A tam to już cyrk. Turystów jak mrówków, na Łomnicę wyjazd dopiero o 17! (była 12) zapłaciłam więc ciężkie pieniądze, wyjechałam kolejką do Zielonego Jeziora (cholera po górach się chodzi a nie jeździ!), posiedziałam w tym tłumie, zjechałam z powrotem  i stwierdziłam, że uderzam na Kezmarok, skoro mam jeszcze pół dnia czasu.
Kezmarok na zakończenie dnia.

czwartek, 22 lipca 2010

9-18.07.2010 Słowacja wschodnia + Tatry wysokie cz.3

Skończyło się zboże i zaczęły się winnice. Czyli jazda wzdłuż granicy w najdalej wysuniętej na południe części Słowacji wschodniej. Co tam jest? nic ni ma! i to jest najlepsze!!! zero turystów, zero miejsc atrakcyjnych turystycznie, zero wielkich miast....wieś wieś wieś, wioskowe bary, wioskowi ludzie (których nie zrozumiesz bo gadają mieszanką węgiersko-słowacką), wioskowe domki i obowiązkowo wszędzie krzaki winogron! Raj na ziemi :D tam podobało mi się najbardziej. Pojechałam tam, bo na samym dole mapy był sobie zamek w Vel'kym Kamencu i się uparłam, że koniecznie go muszę zobaczyć.

Wyświetl większą mapęWiedziałam od razu że to nie żadne cudo, i może nie być warto gnać tam i z powrotem te dziesiąt kilometrów. No i szczęście, że nie zmieniłam trasy! Takiej Słowacji jak tam to przypuszczalnie niewiele osób zna. Każdy w ogródku ma rozplantowane krzaki winogron i własne większe pole gdzieś za wsią. Wioski są czyste, jako że w ogródkach nie ma miejsca, to kwiatki sadzi się przy drodze, co jest wspaniałym wynalazkiem, wjeżdżając wkracza się jakby w inną czasoprzestrzeń. To rejon Tokaju węgierskiego, a że do granicy jest rzut kamieniem, to i Słowacy wino pędzą. 
No i sam zamek, a raczej kupa kamieni na małym wzniesieniu :)
Bodrog:
Wracając stwierdziłam, że skoczę sobie na 5 min. do Madziarów, jak już tak blisko jestem :)
Kierunek Koszyce. Oczywiście przez najmniejsze wiochy (tak mi się spodobało, że aż zmieniłam trasę :) znowu płasko, znowu zboże... w jednej wsi dopadłam potraviny łączone z barem i nieodłącznie panami ławeczkowymi przed tymże przybytkiem. Weszłam po jedzonko, zostawiając rower przed sklepem. Stoję już przy kasie, a tu nagle przybiega jakaś babcia i drze się do mnie że mi "wywalilo bicykel". Pozbierałam zakupy i lecę zobaczyć co się stało. Faktycznie rower się wziął przewrócił z całym moim dobytkiem. Ledwie się wyłoniłam ze sklepu panowie ławeczkowi już się darli że spoko spoko nic mi nie ukradną! :) przytaszczyłam do nich rower i zaczęłam oględziny pogryzając drożdżówkę... i się zaczęło...od standardów, czyli dlaczego sama? czy się nie boi? ło Jezu aż z Polski!? a to wam ostatnio zginął prezydent! jedzie w tatry wysokie coooo?? wie ile to jeszcze kilometrów?? śpi bylegdzie? i rodzice puścili??  Ale ale , tym razem na standardach się nie skończyło. Jeden pan podszedł przedstawił się, wycałował mnie w policzki potem zawlókł do baru i postawił sok, zgarniając adres mojego bloga :) (POZDRAWIAM !) Po rozlicznych radach i obiecywaniach, że będę na siebie uważać wreszcie mnie wypuścili machając i życząc dobrej drogi :) (no i jak ja mam nie lubić wioskowych barów!?)
Następny zamek czekał na mnie w Slancu i o dziwo prowadziła do niego ścieżka rowerowa (nie na mój rower co prawda, ale do połowy wyjechałam) potem jeszcze spory kawałek wspinaczki po głazach i gotowe!
Na nocleg dowlokłam się do wsi Nizny Caj (w tłumaczeniu: dolna herbata :) kiepska miejscówka, ale lepszej nie było. Na dzień dobry przebiłam sobie podłogę jakimiś ostrymi chabaziami... :/ no bo się rozbiłam na łące :)
Następnego dnia rano wjechałam do Koszyc (tych co to się miałam bać). Ładne centrum, zadbane, ścieżki rowerowe... wypas :P i śmieszna akcja!: szłam ja sobie głównym deptakiem wlokąc rower, a tu podchodzi do mnie uliczny menel i pyta po słowacku czy może o coś mnie zapytać, oczywiście bronię się tekstem "nie rozumiem" i słyszę:
-english ?
-ok (zrezygnowana)
-i'am homeless, no money...
- hahaha ! me too!
-ok! bye!

I tak zostałam bezdomną :) ale swój swego zrozumie, więc menel już się więcej nie doczepił :)
Trochę nie w stylu "bezdomnobezpieniężnym" zawinęłam do restauracji na pizzę. Pan kelner, był po prostu mega! Pierwsze pilnował mi roweru kiedy poszłam się umyć i przeprać ciuchy w restauracyjnym wc :) znalazł mi kontakt żebym mogła załadować telefon, zapakował pół mojej niedojedzonej pizzy na drogę i na dodatek jeszcze raz pilnował roweru, kiedy pobiegłam zrobić zakupy w pobliskim sklepie :) i że ja niby miałam się bać Koszyc??
Następnym dużym miastem na trasie był Preszów. Ledwo wjechałam do miasta i zaczęła się ulewa. Szybko wyczaiłam (oczywiście) bar, wpadłam do środka, pan barman się zgodził na wtaszczenie roweru do środka (wtedy jeszcze nie wiedział jaki rower chcę wnieść, a potem już nie mógł odmówić :) Knajpa była malutka, więc kiedy weszłam zrobiło się cicho i wszystkie gały na mnie... grzecznie poszłam zamówić kofolę, za którą nie zdążyłam zapłacić, bo mnie wyprzedził jakiś miły pan :) kolejny przybiegł do stolika pytając czy sama jeżdżę na rowerze po świecie :) no prawie :P Pan był przemiły, chciał się zabrać ze mną, ale jak usłyszał dokąd jeszcze jadę to zwątpił :) natomiast podał mi swojego maila, żebym mu napisała jak już dotrę do swojej Polski, bo on się będzie strasznie o mnie martwił. Potem jeszcze wypytał czy wszystko mam, posprawdzał, kazał założyć kask :/ uważać na siebie i z przerażoną miną odprowadził i pomachał na pożegnanie :)) (POZDRAWIAM !)  Dalsza trasa jak słusznie pan z baru zauważył, była dość wymagająca, góra dół góra dół i tak ze 30 km.
Za to nocleg miałam prawie jak w kurorcie! :) rzeczka z wodospadami, od biedy można było strzelić sobie maseczkę z krowiego łajna :P no bo się rozbiłam na pastwisku :D poza wszędobylskimi muchami śmierci, to prawie jak w spa :)

Obserwatorzy