piątek, 7 maja 2010

02.05.2010 Słowacja Martin-Previdza-Zilina

Dzień trzeci
 Mosovce, pałacyk zgrabnie zmieniony na hotel-restaurację. Art się prawie obraził, więc w efekcie pałac nie został zakwalifikowany na naszą wyjazdową listę :) Następny miał być Bojnicki zamok.
 W planie było ostre przebijanie się przez góry, więc sobie wymyśliliśmy, że chociaż część przejedziemy pociągiem. Pojechaliśmy do Turcianskich Teplic, ale okazało się, że vlak odpada, bo żaden nie jedzie tam gdzie chcemy, albo nie jedzie bo tak ma w niedziele. Cóż było robić, pognaliśmy do Previdzy o własnych siłach. Okazało się, że trasa którą wtedy zrobiliśmy była najlżejsza z wszystkich czekających nas jeszcze tego dnia. Bałam się okrutnie przejazdu przez przełęcz w Jasenovie, bo na mapie to wyglądało...wysoko. Przed podjazdem zawinęliśmy do knajpy, gdzie spotkaliśmy dwóch kolaży z Martin. Bardzo się zdziwili, że z Polski na rowerach nam się chce drałować taki kawał, a mięliśmy wtedy już 200 km na liczniku :)
Przełęcz okazała się wcale nie taka straszna, a może po prostu zbyt pesymistycznie się do niej nastawiłam.
Do Nitranskego Pravna już zjechaliśmy z górki.
Pół dnia jechaliśmy do tych Bojnic (tak długo, dlatego, że nas pieruńska burza dogoniła przed Previdzą. Wylądowaliśmy tym samym na przymusowym obiedzie, gdzie obżarliśmy się okrutnie, więc zanim zdołaliśmy się podnieść i wsiąść z powrotem na rowery to trochę minęło...) Za to do zamku Bojnickiego dojechaliśmy w pełnym słońcu, niestety również w klimacie radosnego niedzielnego festynu. Ludu tyyyle, że przejechać rowerem nie sposób, wszędzie jacyś przebierańcy (wersja muszkieter króluje). Wjazd na zamek 8 euro! + stanie w kolejce...tjaa. 
Tylko było: "ty masz misję, więc rób to zdjęcie i spadamy!". Więc opuściliśmy radosne towarzystwo. W tym momencie zaczęła się katorżnicza trasa...tym razem nawet mi przez myśl nie przeszło jakie mogą być podjazdy! Samo wkulanie się na górę w moim wykonaniu trwało całą wieczność. Większość zakrętów przepchałam, bo mnie same sakwy ciągnęły w dół...jak sobie przypomnę...łuh...nie wiedziałam że znam tyle przekleństw... Trasa prowadziła przez pasmo górskie, góra dół góra dół (z naciskiem na "góra")
W końcu udało się przebić i dostać do Sutovców (czyta się przez "sz" !)
Gdzieś w okolicach Kostolnej Vsi, zakupiłam ja sobie w nagrodę "Oskara" prosto z Polski :)
Przed nami ciągle pozostawała trasa  do Cicman, wiodąca pomiędzy górami i TYLKO górami, na szczęście dołem rzeki, więc obyło się bez stromych podjazdów. Minusem za to był okrutnie podmokły teren. Nie dość że rozbicie się przy rzece zalatywało zamarznięciem w nocy, to jeszcze każdy wolny i płaski odcinek był zwyczajnym bagienkiem. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się sprawdzając teren, tu za mokro, tu za duży skos, tu nas widać z drogi...eh...kilometry lecą, ciemno się robi, zaczyna padać, a my dalej błądzimy na zupełnym odludziu. W końcu Art wyczaił jakąś polankę, trzeba było tylko przejechać przez mały strumyk, więc buty na bagażnik i heja (moje skarpetki zyskały wtedy miano wodnych i skończyły w śmieciach następnego dnia:) Zrobiliśmy elegancką konstrukcję z worków śmieciowych, żeby nie utopić namiotu, zastanawiając się jakie zwierzyny mogą się czaić w tym wszechogarniającym lesie i czy nas ewentualnie zaatakują czy nie :)
(w nocy coś wskoczyło na namiot, co mnie przyprawiło o mały zawał, ale ześlizgnęło się z tropiku i walnęło w trawę, więc duże być nie mogło...uf) w sumie i tak bardziej bałam się ludzi (cyganów) niż zwierząt...aczkolwiek nie wiem czy słusznie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy