czwartek, 22 lipca 2010

9-18.07.2010 Słowacja wschodnia + Tatry wysokie cz.3

Skończyło się zboże i zaczęły się winnice. Czyli jazda wzdłuż granicy w najdalej wysuniętej na południe części Słowacji wschodniej. Co tam jest? nic ni ma! i to jest najlepsze!!! zero turystów, zero miejsc atrakcyjnych turystycznie, zero wielkich miast....wieś wieś wieś, wioskowe bary, wioskowi ludzie (których nie zrozumiesz bo gadają mieszanką węgiersko-słowacką), wioskowe domki i obowiązkowo wszędzie krzaki winogron! Raj na ziemi :D tam podobało mi się najbardziej. Pojechałam tam, bo na samym dole mapy był sobie zamek w Vel'kym Kamencu i się uparłam, że koniecznie go muszę zobaczyć.

Wyświetl większą mapęWiedziałam od razu że to nie żadne cudo, i może nie być warto gnać tam i z powrotem te dziesiąt kilometrów. No i szczęście, że nie zmieniłam trasy! Takiej Słowacji jak tam to przypuszczalnie niewiele osób zna. Każdy w ogródku ma rozplantowane krzaki winogron i własne większe pole gdzieś za wsią. Wioski są czyste, jako że w ogródkach nie ma miejsca, to kwiatki sadzi się przy drodze, co jest wspaniałym wynalazkiem, wjeżdżając wkracza się jakby w inną czasoprzestrzeń. To rejon Tokaju węgierskiego, a że do granicy jest rzut kamieniem, to i Słowacy wino pędzą. 
No i sam zamek, a raczej kupa kamieni na małym wzniesieniu :)
Bodrog:
Wracając stwierdziłam, że skoczę sobie na 5 min. do Madziarów, jak już tak blisko jestem :)
Kierunek Koszyce. Oczywiście przez najmniejsze wiochy (tak mi się spodobało, że aż zmieniłam trasę :) znowu płasko, znowu zboże... w jednej wsi dopadłam potraviny łączone z barem i nieodłącznie panami ławeczkowymi przed tymże przybytkiem. Weszłam po jedzonko, zostawiając rower przed sklepem. Stoję już przy kasie, a tu nagle przybiega jakaś babcia i drze się do mnie że mi "wywalilo bicykel". Pozbierałam zakupy i lecę zobaczyć co się stało. Faktycznie rower się wziął przewrócił z całym moim dobytkiem. Ledwie się wyłoniłam ze sklepu panowie ławeczkowi już się darli że spoko spoko nic mi nie ukradną! :) przytaszczyłam do nich rower i zaczęłam oględziny pogryzając drożdżówkę... i się zaczęło...od standardów, czyli dlaczego sama? czy się nie boi? ło Jezu aż z Polski!? a to wam ostatnio zginął prezydent! jedzie w tatry wysokie coooo?? wie ile to jeszcze kilometrów?? śpi bylegdzie? i rodzice puścili??  Ale ale , tym razem na standardach się nie skończyło. Jeden pan podszedł przedstawił się, wycałował mnie w policzki potem zawlókł do baru i postawił sok, zgarniając adres mojego bloga :) (POZDRAWIAM !) Po rozlicznych radach i obiecywaniach, że będę na siebie uważać wreszcie mnie wypuścili machając i życząc dobrej drogi :) (no i jak ja mam nie lubić wioskowych barów!?)
Następny zamek czekał na mnie w Slancu i o dziwo prowadziła do niego ścieżka rowerowa (nie na mój rower co prawda, ale do połowy wyjechałam) potem jeszcze spory kawałek wspinaczki po głazach i gotowe!
Na nocleg dowlokłam się do wsi Nizny Caj (w tłumaczeniu: dolna herbata :) kiepska miejscówka, ale lepszej nie było. Na dzień dobry przebiłam sobie podłogę jakimiś ostrymi chabaziami... :/ no bo się rozbiłam na łące :)
Następnego dnia rano wjechałam do Koszyc (tych co to się miałam bać). Ładne centrum, zadbane, ścieżki rowerowe... wypas :P i śmieszna akcja!: szłam ja sobie głównym deptakiem wlokąc rower, a tu podchodzi do mnie uliczny menel i pyta po słowacku czy może o coś mnie zapytać, oczywiście bronię się tekstem "nie rozumiem" i słyszę:
-english ?
-ok (zrezygnowana)
-i'am homeless, no money...
- hahaha ! me too!
-ok! bye!

I tak zostałam bezdomną :) ale swój swego zrozumie, więc menel już się więcej nie doczepił :)
Trochę nie w stylu "bezdomnobezpieniężnym" zawinęłam do restauracji na pizzę. Pan kelner, był po prostu mega! Pierwsze pilnował mi roweru kiedy poszłam się umyć i przeprać ciuchy w restauracyjnym wc :) znalazł mi kontakt żebym mogła załadować telefon, zapakował pół mojej niedojedzonej pizzy na drogę i na dodatek jeszcze raz pilnował roweru, kiedy pobiegłam zrobić zakupy w pobliskim sklepie :) i że ja niby miałam się bać Koszyc??
Następnym dużym miastem na trasie był Preszów. Ledwo wjechałam do miasta i zaczęła się ulewa. Szybko wyczaiłam (oczywiście) bar, wpadłam do środka, pan barman się zgodził na wtaszczenie roweru do środka (wtedy jeszcze nie wiedział jaki rower chcę wnieść, a potem już nie mógł odmówić :) Knajpa była malutka, więc kiedy weszłam zrobiło się cicho i wszystkie gały na mnie... grzecznie poszłam zamówić kofolę, za którą nie zdążyłam zapłacić, bo mnie wyprzedził jakiś miły pan :) kolejny przybiegł do stolika pytając czy sama jeżdżę na rowerze po świecie :) no prawie :P Pan był przemiły, chciał się zabrać ze mną, ale jak usłyszał dokąd jeszcze jadę to zwątpił :) natomiast podał mi swojego maila, żebym mu napisała jak już dotrę do swojej Polski, bo on się będzie strasznie o mnie martwił. Potem jeszcze wypytał czy wszystko mam, posprawdzał, kazał założyć kask :/ uważać na siebie i z przerażoną miną odprowadził i pomachał na pożegnanie :)) (POZDRAWIAM !)  Dalsza trasa jak słusznie pan z baru zauważył, była dość wymagająca, góra dół góra dół i tak ze 30 km.
Za to nocleg miałam prawie jak w kurorcie! :) rzeczka z wodospadami, od biedy można było strzelić sobie maseczkę z krowiego łajna :P no bo się rozbiłam na pastwisku :D poza wszędobylskimi muchami śmierci, to prawie jak w spa :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy