No dobrze, jesteśmy już po pierwszym szoku, opiernicz już mi się zebrał za wyjazd...mogę pisać dalej :)
Jak widać na zdjęciu, spałam z Karolem w namiocie (dziad zajmował większość miejsca...) ale dzięki temu nikt mnie nie zaczepiał wieczorami :)
Niedzielę rozpoczęłam od znalezienia zamku w Cicavie. Na wioskowej drodze do lasu (i do zamku) miał miejsce nieprzyjemny incydent, otóż rzucił się na mnie jakiś pies debil i ugryzł mnie w kostkę (na szczęście miał tępe zęby, trochę pobolało i przestało). Potem w lesie pogryzło mnie jeszcze stado komarów, tak czy siak żadne paskudy nie mogły mi przeszkodzić w zdobyciu zamku :P
Następny zamek był 20 km dalej w Brekovie. Prawie wjeżdżając do wioski załapałam się na mszę w tamtejszym kościółku. Kościół stał zaraz przy rzece, którą odgradzały od drogi barierki, tam też zaparkowałam. Był to obszar wioskowych panów, którzy stali tam sobie w kupce i dyskutowali, cały czas będąc oczywiście na mszy (zareagowali tylko na "znak pokoju" co mnie najbardziej rozbawiło:)) dalej wchodziło się po schodkach na teren chodnika przykościelnego i ogrodzenia, które to było obsiadłe przez liczną grupę matek z wózkami, wszelakiej dziatwy i młodzieży. Przypuszczam że grupa mocherów zajmowała wnętrze kościoła.Oczywiście spowodowałam spore wydarzenie swoim przyjazdem. Normalnie zabrałabym się za szukanie wioskowego baru, ale zrobiło się strasznie tłoczno, poza tym NIEDZIELA na Słowacji zwiastuje raczej zero otwartych przestrzeni publicznych.
Z Brekova prosta droga do Michalovców, gdzie miałam zamiar popluskać się w Zemplinskey siravie(spore jezioro), no ale niestety nie dotarłam tam, tak samo nie zobaczyłam tamtejszego zamku. Bo to miasto jest jakieś dziwne...niby ładne, cukierkowe wręcz, ale zupełnie puste (niedziela). Prawie żadnych ludzi, udało mi się znaleźć jedną knajpę w której sprzedawali jedzenie. Jak kocham Słowację, tak nie znoszę tamtejszego żarcia...wyprażany syr...raz jadłam na prawdę dobry. Co innego z piciem :) moja ukochana kofola, i co najmniej kilka porządnych piw :D
Oczywiście temperatura ponad 30 C a ja w długich rękawkach :) jakoś się trzeba było bronić przed słońcem, skoro krem z filtrem sobie nie radził :P W sumie po tych dziesięciu dniach jazdy w pełnym słońcu, wyglądałam już prawie jak Romska dziewucha :) hehe mogłam się wtopić w tłum. Słyszałam już przed wcześniejszym wyjazdem na Słowację, że mieszka tu bardzo duża mniejszość Romów. Cygany- jak o nich mówią Słowacy. Rzeczywiście mają z nimi spory problem. Raz w jednej wiosce mnie panowie barowi ostrzegali przed Koszycami, bo tam mieszka dużo Cyganów i mogą mi ukraść rower. Więc cały wyjazd obawiałam się Romów, nawet szukając noclegów patrzyłam czy daną wioskę zamieszkują biali. Strasznie to rasistowskie, było mi głupio że tak myślę.... Od razu muszę powiedzieć, że nie spotkało mnie żadne niemiłe wydarzenie związane z Romami. Jak się człowiek nasłucha wszystkich mądrych tego świata, to potem się boi rzeczy których nie powinien się bać. Romowie zamieszkują zwykle slamsy miejskie, tworzą takie swoje małe społeczności, na wsiach maja łatwiej, więcej miejsca, no i mają się za co utrzymać. Spotkałam eleganckich Romów jeżdżących samochodami wysokiej klasy, ale jednak najczęściej widywałam biedotę. Szczególnie w miastach. Kiedy przyjechałam do Trebisova, od razu popędziłam do baru ( :P ), był z ogródkiem więc mogłam oprzeć rower i mieć na niego oko cały czas. Obok baru stała fontanna...nie mogłam się oprzeć (cały dzień marzyłam o rzece i jak na złość nie było żadnej na trasie, tylko jakieś na wpół wyschnięte syfne bajora), polazłam tam zaraz zamoczyć choć nóżęta. W środku pływała dwójka Romskich dzieci, w kompletnym ubraniu oczywiście, razem z nimi również cały syf który tam ludzie nawrzucali, jakieś butelki, kawałek bułki, papierki...normalnie bym w tym palca nie umoczyła. Dzieci już miały nadzieję, że zaraz z nimi popływam, niestety ograniczyłam się jedynie do ochłodzenia kończyn. Udało mi się je nakłonić, żeby chociaż tej wody nie piły skoro już koniecznie muszą nurkować... wróciłam do stolika obserwując znad szklany piwa (nealkoholickego!) akcje toczące się przy fontannie.
Oczywiście w knajpie siedzieli tylko biali, widocznie w tym mieście Romowie stanowili głównie klasę biedną. W fontannie pływały też tylko dzieci Romskie (co nie oznacza że inne się tam nie przewijały) bynajmniej nie chciały ode mnie niczego wyskubać, stanowiłam dla nich raczej zjawisko przyrodnicze :) przechodziły obok żeby zobaczyć mój "dziwny" rower, mówiąc " dobry den". Biegały z butelkami nabierając wodę z miejskiego hydrantu, po drodze wskakując chociaż na chwilę do fontanny :)
Fajnie się siedziało, ale i spać też gdzieś trzeba. Popędziłam dalej na południe, gdzie był już prawdziwy Słowacki dziki wschód :) Jako że jest to część zupełnie płaska, to wszędzie gdzie się nie spojrzy rosną jakieś chabazie, głównie zboże (stąd sms: o Boże samo zboże! :P ) jedzie się drogą, która nie ma końca, w dalekiej oddali widać dopiero węgierską Satoraljaujhely (nie pytajcie jak to ustrojstwo się czyta, Madziarski język to dla mnie czarna magia), w każdym razie jest to góra.
Rozbiłam się praktycznie na drodze dojazdowej do pól, oczywiście w zbożu. Nie bardzo wiedziałam czy to już Węgry, czy jeszcze Słowacja. Okazało się, że Luhyna, wieś granicząca, ale Słowacka jednak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz