Zaczęło się ...w piątek. Do pracy przyjechałam z pełnym ekwipunkiem (pan strażnik, to już chyba ma na stałe zdziwioną minę na mój widok :P). Kilka godzin spędzonych na ciężkiej pracy i sru w drogę. Jak zwykle największym problemem dla mnie jest wyjazd z samego Krakowa, no po prostu zawsze muszę coś namieszać i pomylić, do tego dziury makabryczne na drogach, kierowcy zawzięci...grrr. Potem oczywiście już się pruje (i ustanowiłam swój nowy rekord 55 km/h). Generalnie cała droga upłynęła mi w dźwiękach klaksonów. Na początku się stresowałam, że może coś mi odpadło z bagażu, albo mam jajo na tyle i o tym nie wiem, albo źle jadę...ale jak zaczęli machać, pozdrawiać, to stwierdziłam, że może to miało być po prostu miłe :) Nie wiem czy to zasługa moich krótkich spodenek, czy może sam fakt, że dziewczyna na rowerze jedzie wywołał taką reakcję. Na Słowacji nie istnieje taka kultura jazdy (jedynie pozdrawiamy się z rowerzystami), faktycznie musi być to domena polskich kierowców. Tak samo ludzie dość żywo reagowali na mnie. W Gorlicach zaczepili mnie panowie ławeczkowi i wypytali czy spakowałam cały dobytek i jeżdżę po świecie :) no w sumie...
Największe błogosławieństwo to oczywiście rzeka !!!
Piątek był dniem bicia rekordów. Nie udało mi się dotrzeć za granicę Polsko-Słowacką, ale i tak wynik 138 km całkiem mnie zadowalał. No i właśnie....nie powinno się rozbijać namiotu nocą...z bidną lampką na dodatek...
(Gorlice)
Następnego dnia miałam sporo pod górkę żeby się przedostać do Beherova, za to cały Beherov przejechałam nie używając w ogóle pedałów, jedynie z rozpędu :)
Pierwszym zamkiem na trasie miał być Zborovsky Hrad. Widać go było już z drogi, ale żeby do niego dotrzeć musiałam wypytać mieszkańców, potem zostawić rower w krzakach i przedrzeć się przez las (rzecz jasna na azymut, jako że szlaku brak). No właśnie i w tym miejscu jeszcze jedna mądrość życiowa: "jak wchodzisz na krechę do góry, to pamiętaj, że potem musisz zejść na krechę w dół!".
Ze Zborova pojechałam prosto na sławny Bardejov, gdzie zachował się uroczy stary ryneczek.
Słowacja niestety ma taki drobny szkopuł, że kiedy przychodzi weekend (sobota, niedziela) to tam ludzie znikają! Ani żywego ducha, nie mówiąc już o sklepach pozamykanych na cztery spusty. Jakieś pojedyncze niedobitki turystów z Polski się plątały.
Następny na trasie Kapusiansky Hrad ominęłam, kiedy zobaczyłam na jakiej górze się znajduje.
Na noc rozbiłam się oczywiście w krzakach przy rzece (hehe na wyjeździe w maju uciekaliśmy jak najdalej od rzek, a teraz bez rzeki trudno było funkcjonować).
Mała przepierka ciuchów i suszenie na dachu namiotu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz