Zamek Spiski. Jak ktoś już się kiedyś wybrał na Słowację zobaczyć jakiś zamek, to zwykle zobaczył właśnie ten. Zjeżdża się do niego z pierońskiej góry (na hamulcach cały czas, żeby się nie zabić na nierównościach asfaltowych).A potem trzeba się jeszcze wyspinać do parkingu pod zamkiem (co skutecznie utrudniały mi żarłoczne muchy śmierci grrr...)
5 e i można włazić i szwendolić się po całym zamku, pić kofolę do woli w przyzamkowym barze patrząc na zgraję dzieci co się wysypała właśnie z autobusu, wykupiła drewniane miecze w przyzamkowych suvenirach i się nimi okłada na dziedzińcu. No po prostu...ale że samo południe i jakieś 30 C no to siedzimy grzecznie, jako że miejscówka w cieniu.
A, zapomniałam dodać, że po zamku łaziłam krok w krok za grupą emerytów (nijak się ich nie dało wyprzedzić) (pozdrowienia dla mojego Dziadostwa :)
Ze Spiskiego sru na Lewoczę. Dojechałam zadowolona, że na ryneczku głównie ja, mój obiadowy arbuz, odpadające tynki i niewielu miejscowych. Zasiadam na ławeczce zabieram się za konsumpcję, a tu nagle podjeżdża autobus z którego wysypują się ....?.... emeryciiii!!! i zajmują wszystkie możliwe ławeczki :) no to pozwiedzane :P
Z Lewoczy na Poprad (Popaprad:) a w międzyczasie odsłoniły się TATRYYYYY !!! i ja wiem że wszyscy już tamtędy jechali i to widzieli, ale ! z samochodu nie da się poczuć tego obłędnego zapachu co to wydają z siebie te fioletowe kwiatki porastające łąki !!! niech żyje rower!!!
Popaprad jaki jest każdy widzi
No i wydostać się z tego teraz i znaleźć nocleg...trochę to trwało, ale w końcu znalazłam się w mieście Svit i rozbiłam namiot przy...ścieżce rowerowej (przy ogródkach działkowych, torach kolejowych i autostradzie..mmm co to była za noc :P)...wychodząc z założenia, że rowerzyści to fajni ludzie przecież są :)
Wstałam bladym świtem następnego dnia i dzikim pędem ruszyłam na Liptovsky Mikulas, no bo tam miał być dzień relaksu, słowackie morze, odpoczynek przed wspinem, mycie i w ogóle cywilizacja.
Myśl o wodzie spowodowała takie przyspieszenie, że o 12 w południe już sobie kupowałam miejscówkę na polu namiotowym w Liptovskym Trnovcu. Zadowolona, że oto nadeszły wakacje, rozłożyłam swój domek, rozwiesiłam pranko, Karola oddelegowałam na zewnątrz, łaha cały namiot dla siebie! :) polazłam na plażę. Leżę sobie leżę....wieki całe... (jak się potem okazało pół godziny) sami Polacy i Słowacy...nudność mnie ogarnia.... reeety....woda żarcie i plac zabaw dla dzieci....to nie na moje nerwy. Jak ja się tam wynudziłam!!! jak się jeździ po samotnemu to nie w takie miejsca!
Zapoznałam się z sąsiadami Słowakami. Którzy po czasie dopiero poczaili, że kurka skoro ta dziewczyna ma rower przy namiocie , to chyba na nim przyjechała. Najlepsze było jak zaczęliśmy rozmawiać (wtedy miałam ponad 600 km na liczniku) i przez 5 min. przekonywałam ich, że wiem jak jest po słowacku 600 i czym się różni od 60, tak: sest i nula nula (w sensie z dwoma zerami:) ogólnie to sobie pomyśleli, że wariatka jakaś :) Ale byli super mili (szczególnie jedna pani, popatrzyła na moje sakwy i stwierdziła, że to niemożliwe że ja tam wszystko mieszczę, bo ona się ledwo do samochodu zapakowała:), nawet jak się zbierałam następnego dnia o 6.30 to mnie pożegnali.
wow chłop na glajcie przeleciał...jedyna rozrywka :P
Następnego dnia były przewidziane Tatry wysokie i wspin. Smsy wsparcia z Polski nadciągały, Karol drżał na samą myśl na jakie grapy będzie musiał wyjeżdżać...
ruszyłam ...jadę jadę...Pribylina za mną, a tu nadal płasko...Podbanske płasko...cholera może pomyliłam drogę. Co nieco potem było w górę, ale rety, wyjechać to z palcem w nosie! Jadę sobie w wielkim szoku i patrzę a tu na poboczu dwóch dziadków pcha szosówki pod górę. Na widok mnie jeden krzyknął (w tłumaczeniu: cooo??? dziewczyna mnie wyprzedzi?!!) wsiadł na rower i zaczął mnie gonić. W końcu dogonił i okazał się niesamowitą gadułą :) W efekcie przejechałam z panami dziadkami spory kawałek trasy, gadając na okrągło :)
Pan dziadek, jak się okazało przejechał 20 lat temu spory kawałek Polski, jest fanem Krakowa, za to nie lubi śląska. Pożegnali mnie skręcając na Krywań.
No a ja do Tatranskey Lomnicy. A tam to już cyrk. Turystów jak mrówków, na Łomnicę wyjazd dopiero o 17! (była 12) zapłaciłam więc ciężkie pieniądze, wyjechałam kolejką do Zielonego Jeziora (cholera po górach się chodzi a nie jeździ!), posiedziałam w tym tłumie, zjechałam z powrotem i stwierdziłam, że uderzam na Kezmarok, skoro mam jeszcze pół dnia czasu.
Kezmarok na zakończenie dnia.