W sobotę obudziłam się z bólem oka..kurna coś się wbiło...cały dzień usiłowałam tego niewidzialnego cosia wygrzebać, ale ni huhu. Nie było tak mega tragicznie więc kładąc się spać miałam nadzieję, że może jednak samo przejdzie. W niedzielę rano był już tylko jeden tekst: do szpitala z tym!
No to sru, na krakowski SOR. Pierwsza kolejka do rejestracji, spoko jakieś 10 min. Tam podpisałam, że się na wszystko zgadzam i że znam wszystkie regulaminy, których nie znam i z czarodziejską karteczką błądząc w szpitalnych korytarzach dotarłam do pokoju nr10. Kolejny postój. W końcu mnie wpuścili zapytali co jest, dali karteczkę tym razem żółtą (pewnie sami się już w tym gubią) i z dopiskiem "ciało obce w oku" wysłali na okulistykę, która znajduje się gdzieśtam...
Wyszłam kompletnie nie pamiętając wytłumaczonej drogi. Na szczęście miałam przewodnika po krakowskich szpitalach w postaci Rawa, który miesiąc temu odbył podobną wycieczkę ze swoim okiem. Dotarliśmy na okulistykę . Tam kolejka była już znacznie większa i znacznie bardziej poirytowana. Po pół godziny czekania dowiedzieliśmy się, że : "aha! to lekarza jeszcze nie ma...mmm, od kiedy państwo czekają, aa ponad godzinę ...hmmm". No ale "przecież jest niedziela, pewnie tylko jeden lekarz, a nam się i tak nigdzie nie spieszy". Później przyszła pielęgniara i powiedziała że lekarz kogoś tam przygotowuje do operacji i kiedyś do nas przyjdzie, za co zebrała kilka konkretnych zjeb, od tych bardziej poirytowanych, którzy kwitnęli już od 9 (była 11). Potem nastąpiło dalsze czekanie w ciągu którego kolejka się zmniejszyła, bynajmniej nie dlatego, że wrócił lekarz, tylko dlatego, że wyszli ci poirytowani. W końcu przed 12 przydreptał pan w białym ciągnąc za sobą jakiegoś nadprogramowego pacjenta i zaczęło się leczenie, co nie wpłynęło nijak na zmniejszanie się kolejki. Więc siedzieliśmy dalej. Raw z nudów zrobił sobie autko z nokii i garaż z nogawki usiłując mnie najwyraźniej dobić śmiechem, obok jedno małżeństwo zajęło się oglądaniem filmików ...eh co by to było bez telefonów komórkowych... :) Kolejka minimalnie zaczęła się poruszać, bardziej od końca gdzie dołączali do nas nowi poszkodowani. Koło nas usiadł pan Fred Flinston (tzn. skojarzył mi się z Fredem Flinstonem), po kilku minutach wgapiania się w posadzkę zapytał nas (całkiem serio)czy na podłodze to są ślady krwi?! Hehe odpowiedzieliśmy mu grzecznie, że nie, to nie chirurgia, po protu się płytki wzięły wytarły i stąd krwisty efekt. Panu Fredowi trochę ulżyło, ale dla pewności wstał oglądnął korytarz w całości i skwitował "jak w rzeźni miejskiej! słowo daję jakby kogoś ciągnęli za nogi przez cały korytarz" :) hehe zaczęło się robić ciekawie :)
Raw aż zrobił zdjęcie telefonem mówiąc "tak na wszelki wypadek, bo coś czuję, że nowy post będzie " :P
Fred długo nie wytrzymał bez gadania więc zaczął się z nami integrować. Stwierdził, że ławki na których siedzieliśmy zapewne pamiętają Piłsudskiego, że w ogóle nasza służba zdrowia to jakaś komedia, że on czeka tylko żeby to wreszcie sprywatyzowali. Potem zaczął opowiadać jak to w siedemdziesiątym którymś gdzieś na cywilizowanym zachodzie, na wakacjach jakiś wypadek miał syn, a jaaakie tam szpitaalee!!!
Na koniec stwierdził, że przecież my w Krakowie jesteśmy! a jak wiadomo w Krakowie to tylko zabytki i nic nie można unowocześnić bo każda rzecz jest dziedzictwem narodowym i na pewno te ławki nie dość, że są przedstawicielkami stylu międzywojennego wystroju szpitali, to jeszcze pewnie rzeczywiście spoczęły na nich cztery litery szanownego wodza Piłsudskiego ! aż się odruchowo wszyscy rozejrzeliśmy za jakąś tabliczkę pamiątkową. Fred ciągnął dalej: i do cholery w tym mieście nigdy nie będzie dobrze, skoro najważniejsze są zabytki i w sumie to ilekolwiek kasy by wpompowano w służbę zdrowia, to i tak lepiej nie będzie, bo najwyżej pomalują te cholerne ławki, albo naprawią krwistą posadzkę...mam nadzieję, że aparatura chociaż nie jest wpisana na listę krakowskich zabytków.
I w ten sposób minęła nam trzecia godzina oczekiwania na przyjęcie, aż w końcu mnie wezwano, przeprowadzono szereg badań na każdym możliwym sprzęcie, ciała obcego nie znaleziono, wlano do oka co się dało, zaklejono i z kolejną karteczką wysłano z powrotem na SOR. No po tych całych zabiegach, to można powiedzieć że oko dopiero zaczęło mnie boleć. Pożegnaliśmy się z Fredem i udaliśmy w dalszą wędrówkę. W SORze wcisnęłam się w kolejną kolejkę, po jakimś czasie pielęgniarka wzięła karteczkę, znowu trzeba było czekać...i czekać ...i czekać, aż wróciła z receptą.
Wzięłam ten świstek od niej usiłując przeczytać co nabazgroliła i czy to się zgadza z tym co mi pan lekarz wydrukował na innej kartce. Bo oczywiście recepta w naszym kraju musi być obowiązkowo nabazgrolona i to tak żeby pacjent przypadkiem się nie domyślił co mu zostało przepisane, a jak odczytują to farmaceuci ??? ewidentnie maja na studiach zajęcia z kodykologii!
Przed opuszczeniem szpitala należy jeszcze skserować sobie karteczkę z diagnozą zostawić w recepcji i można śmiało kierować się na podbój apteki. Cała akcja zajęła nam jedyne 4,5 h !!! w moim oku nie wykryto żadnego ciała obcego, ale za to liczne ślady po nim, sprawę umorzono z powodu nie złapania winowajcy i braku odcisków palców.
Wytaczając się ze szpitala usłyszeliśmy rozmowę telefoniczną jednego chłopaka: "wiesz jakie jest moje największe marzenie??!! żeby te cholerne szpitale wreszcie sprywatyzowali!!!" Poparliśmy postulat pana salwą śmiechu i opuściliśmy w pośpiechu tenże przybytek.
Jakże uroczo spędzona niedziela!