Zawsze miałam tak, że jadąc na wyprawę rowerową, największy problem stanowiło dla mnie wyjechanie z Krakowa. O dziwo tym razem poszło gładko, pewnie dlatego, że prowadził Raw. Moją działką było przeprowadzić nas przez Bielsko-Białą...no właśnie, tej historii w całości nie opowiem, bo nie będę się pogrążać...Raw tylko ciągle powtarza, że nie ma pojęcia jakim cudem udaje mi się gdzieś dojechać samotnie z tym moim talentem do gubienia się. W każdym razie, po drodze do Bielska zahaczyliśmy o Wadowice, gdzie spotkaliśmy trzech włoskich sakwiarzy.
Żar lał się z nieba, więc tego dnia trochę nas przypiekło, na szczęście noc spędziliśmy w hawirze u Szarańczy. Ciężko było stamtąd wyciągnąć Rawa, który oznajmił że tak mu się tam podoba, że zostaje. Oczywiście wyjazd z Bielska mięliśmy równie malowniczy jak i wjazd...Już wiem dlaczego przez tyle lat mieszkania w Bielsku nawet mi do głowy nie wpadło żeby mieć rower! to chyba najbardziej strome miasto jakie znam!
Zgodnie z planem pruliśmy na Cieszyn trzymając się w bezpiecznej odległości od autostrady S1. Potem małe gubienie się w mieście i wreszcie Czechy! Plan zakładał nocleg gdzieś za Ostravą, co oznaczało kolejną setkę na liczniku.
W Ostravie kolejny napotkany sakwiarz, tym razem samotnik, za którym pojechaliśmy i tylko dlatego znaleźliśmy trasę wyjazdową z tego miasta. Pech gubienia się nie zamierzał nas opuszczać.
Miejsce na nocleg ledwo się znalazło, byłoby idealne, gdyby nie cholerne małe muszko-komary, dzięki którym następnego dnia wyglądałam jak po ospie :/ Zza krzaczorów łypała na nas sarenka, wolałam się nie zastanawiać jakie zwierzątka jeszcze. Grunt, że w nocy nic nas nie napadło.
Po dwóch dniach mięliśmy 213 km na liczniku.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz