...Śnieg po kolana, śpik po brodę... a szlaki są dla mięczaków :P
ale od początku:
obudziłam się w piątek bladym świtem z myślą "ja muszę w góry!" więc po pracy spakowałam ciężki sprzęt i pojechałam do rodziców. Oczywiście na wieść, że zamierzam iść w góry i to sama (bo tylko wtedy jest szansa zrobić jakieś sensowne zdjęcia), rodzina podniosła alarm, a moje argumenty mimo iż z hukiem to jednak trafiały w ścianę ...grrr...
Po kilku godzinach stanęło na tym, że mogę iść ale Z KIMŚ ! (jestem zdecydowanie za stara na takie ograniczenia). Obdzwoniłam kumpli, ale wszyscy zabarykadowali się w Krakówku. Już się miałam załamywać, kiedy to Joko wypowiedziała magiczne słowa : "przecież wujek Czary-z-mleka codziennie dla zdrowia robi sobie wycieczkę na pobliską górkę". Dwie minuty później wisiałam ze słuchawką, przekonując żonę wujka Czary-z-mleka, że mi nie odbiło (przynajmniej nie bardziej niż zwykle). Oczywiście jak przypuszczałam z samym zainteresowanym nie było problemu:)
Jako że znlazłam towarzysza, moja tchórzliwa rodzina nie mogła już nic namieszać.
Rańcem wyruszyliśmy w trasę, jak się wkrótce okazało mylenie szlaku okazało się naszą bezkonkurencyjną specjalnością. Góra nie była ani trudna ani wysoka (1111m.n.p.m. cóż to jest!)na dodatek byliśmy na niej dziesiątki razy. I pewnie przez tą naszą pewność, że i tak się wejdzie i jakoś zejdzie, zaczęliśmy regularnie olewać szlaki. Więc czasem było na krechę w górę pod kątem 70, najczęściej od kolan do pół uda w śniegu. Czasem trzeba było nadrabiać, albo robić kółka...ale ciii.... oficjalnie grzecznie sobie szliśmy szlakiem zielonym :P
Było świetnie, zmordowałam się doszczętnie tym 6 godzinnym marszem, ale oczywiście i jak zwykle było warto!
straty:
-złamany monopod (który służył mi właściwie za kijek, najlepsze było, że złamał się właśnie wtedy kiedy miał zgodnie ze swym przeznaczeniem posłużyć jako statyw!)
-aparat został utopiony w zaspie w którą wpadłam "na pysk"
-chyba mi się zawias w nodze poluzował
-utopiłam również trekingi (luz wyjdą z tego)
ale od początku:
obudziłam się w piątek bladym świtem z myślą "ja muszę w góry!" więc po pracy spakowałam ciężki sprzęt i pojechałam do rodziców. Oczywiście na wieść, że zamierzam iść w góry i to sama (bo tylko wtedy jest szansa zrobić jakieś sensowne zdjęcia), rodzina podniosła alarm, a moje argumenty mimo iż z hukiem to jednak trafiały w ścianę ...grrr...
Po kilku godzinach stanęło na tym, że mogę iść ale Z KIMŚ ! (jestem zdecydowanie za stara na takie ograniczenia). Obdzwoniłam kumpli, ale wszyscy zabarykadowali się w Krakówku. Już się miałam załamywać, kiedy to Joko wypowiedziała magiczne słowa : "przecież wujek Czary-z-mleka codziennie dla zdrowia robi sobie wycieczkę na pobliską górkę". Dwie minuty później wisiałam ze słuchawką, przekonując żonę wujka Czary-z-mleka, że mi nie odbiło (przynajmniej nie bardziej niż zwykle). Oczywiście jak przypuszczałam z samym zainteresowanym nie było problemu:)
Jako że znlazłam towarzysza, moja tchórzliwa rodzina nie mogła już nic namieszać.
Rańcem wyruszyliśmy w trasę, jak się wkrótce okazało mylenie szlaku okazało się naszą bezkonkurencyjną specjalnością. Góra nie była ani trudna ani wysoka (1111m.n.p.m. cóż to jest!)na dodatek byliśmy na niej dziesiątki razy. I pewnie przez tą naszą pewność, że i tak się wejdzie i jakoś zejdzie, zaczęliśmy regularnie olewać szlaki. Więc czasem było na krechę w górę pod kątem 70, najczęściej od kolan do pół uda w śniegu. Czasem trzeba było nadrabiać, albo robić kółka...ale ciii.... oficjalnie grzecznie sobie szliśmy szlakiem zielonym :P
Było świetnie, zmordowałam się doszczętnie tym 6 godzinnym marszem, ale oczywiście i jak zwykle było warto!
straty:
-złamany monopod (który służył mi właściwie za kijek, najlepsze było, że złamał się właśnie wtedy kiedy miał zgodnie ze swym przeznaczeniem posłużyć jako statyw!)
-aparat został utopiony w zaspie w którą wpadłam "na pysk"
-chyba mi się zawias w nodze poluzował
-utopiłam również trekingi (luz wyjdą z tego)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz