poniedziałek, 3 stycznia 2011

przełamując lody

 (Oko wodne w ogrodzie Mamona, podczas sprawdzania wytrzymałości)

Historia jest.
Oczywiście z kretonem w roli głównej, czyli mną :)
Akcja miałam miejsce jeszcze przed świętami, ale wtedy nie było czasu ani weny do opisania tegoż zdarzenia. ugh...straszny wstęp robię, a tu nie ma o czy pisać właściwie, albo można by było w dwóch zdaniach i tyle... ok przejdę już może do rzeczy :D
Dziadek mój zachorzał był przed świętami i tym samym misja ubrania choinki przed domem stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Misja owa ma bowiem specjalny wymiar oraz szereg przywilejów. Nie dość, że ubieranie zwalnia  na czas nie określony spod reżimu Joko szalejącej w kuchni, jest się odpowiedzialnym za ogródkowy dizajn, to jeszcze ma się przy tym spory ubaw. Ogólnie patrząc nie można się oprzeć wrażeniu, że przed świętami to najlepsza fucha. No niby tak, ale wszystko zaczyna się gmatwać kiedy do misji ubierania powołany zostaje zespół najmniej się do tego nadający, czyli Kudłaty i ja. Oczywiście zanim znaleźliśmy gwiazdę, bombki, kilometry światełek i przedłużaczy to już zrobiło się prawie ciemno. Na dodatek dysponowaliśmy tylko małą składaną drabinką remontową, jako że właściwą drabinę wspaniałomyślnie rozwaliła nam Joko kilka dni wcześniej. Po jej rozłożeniu było już pewne, że ja wraz ze swoim kurduplim wzrostem mogę sobie co najwyżej potrzymać kabel. Kudłaty też się lepiej nie miał. Pomimo że to długi chłop, to i tak, żeby zawiesić połowę elementów świecących musiał wleźć na czubek ogrodzenia. Ja stojąc w baletkach po kostki w śniegu (było tak ciepło, że wystarczyło łazić tylko w polarze, więc dlaczego nie w baletkach...) wrzeszcząc, nakierowywałam Kudłatego równocześnie usiłując nie zaplątać go w światełka bardziej niż już zaplątany był. Ciężko ciężko, bo ambitnie sobie wymyśliliśmy, że choinkę będziemy oplatać światełkami dookoła spiralnie. Łatwiej byłoby przymocować lampki od czubka w dół, ale że wtedy drzewko nie wygląda jak choinka świąteczna, tylko co najwyżej jak rakieta świąteczna, toteż zrezygnowaliśmy z takiej wersji od razu. Zawieszanie wyglądało więc tak: Kudłaty wisiał jedną nogą na ogrodzeniu drugą na choince, bezradnie trzymając kilometry połączonych ze sobą kompletów lampek, a ja biegałam dookoła odbierając i podając mu kable. Po godzinie Kudłaty był już pewien, że ręce rozciągnęły mu się co najmniej o kilka centymetrów, a ja, że błoto pośniegowe rozpoczęło proces odmrażania mi stóp. Zawiesiliśmy działalność i z kapiącymi nosami wróciliśmy do domu.
  Następnego dnia w świetle poranka, było już jasne, że Joko nie daruje nam spustoszenia jakiego dokonaliśmy w jej ogródku. Dodatkowo kilka kompletów światełek przez noc się zbuntowało i przestało świecić. Podzieliliśmy się więc na dwie sekcje "dziewczyńską" od zawieszania bombek i innych gwiazdek, oraz "chłopską" od naprawiania kabli. Więc Kudłaty siedział z głową w igliwiu, podczas gdy ja z Inką (która wywęszyła zabawę i przeforsowała u Joko pozwolenie na przeszkadzanie nam w pracy) zawieszałyśmy kolorowe badziewia. Po doświadczeniu z poprzedniego dnia, ubrałam sobie stare gigantyczne dziadkowe kozaki pewnie z połowy ubiegłego wieku (:P) pomijając fakt, że wyglądałam w nich jak dziad pszenno-buraczany, to jeszcze ciężko było nimi manewrować z racji numeru 43. Już prawie skończyliśmy dzieło, utytłani w błocisku. Kudłaty poszedł podłączyć kable, a ja  obserwowałam Inkę łażąca po górach śnieżnych zalegających na konstrukcjach skalniakowych, udoskonalanych rok w rok przez Joko i nowe trendy w ogrodnictwie. -hehe, chciałabym zobaczyć jak zaraz wpadasz do oczka wodnego- śmiałam się z Inki. Oczko wodne znajdowało się gdzieś w całej tej konstrukcji, idealnie zakamuflowane przez śnieg. Inka mało się przejęła moimi docinkami, znacznie bardziej interesowało ją trafianie kulkami śnieżnymi w paskudnego gipsowego amorka, stojącego pośrodku przybytku (ku mojemu ubolewaniu). Jedna kulka, druga...trzecią oberwałam ja. Na wojnę śnieżną nie trzeba było długo czekać. Biegałyśmy po ogródku chowając się przed ciosami i wtedy stało się.... pod moim ciężarem śnieg trachnął i jedna noga wraz z wielkim kozakiem wylądowała w lodowatej przegniłej wodzie oczka wodnego. Inka na ten widok zgięła się w pół i pacnęła o śnieg zwijając się ze śmiechu. Zdjęłam buciora całego wypełnionego tym wodnym syfem, skacząc na jednej nodze i klnąc na czym świat stoi popełzłam w kierunku domu. Trochę to trwało, jako że nikt nie raczył mnie uratować, każdy dostawał na mój widok czegoś na kształt palpitacji i innych wstrząsów. Zanim się znalazłam w drzwiach cały dom już wiedział o mojej kąpieli... jedyny pożytek z tego był taki, że Joko rozbawiona wydarzeniem, nie zauważyła sajgonu jakiego jej narobiliśmy w ogrodzie. Następnego dnia sypnęło świeżym białym, więc ogólne zniszczenia zostały zakryte (wraz z taśmą izolacyjną i nożyczkami), aż do wiosny :)

3 komentarze:

Obserwatorzy